Najlepsze seriale, które są oparte na filmach
Redakcja
22 października 2016, 12:28
"Westworld" (Fot. HBO)
Dzięki potworkom z ostatnich sezonów, jak "Raport mniejszości" albo "Godziny szczytu", serialowe remake'i filmów nie kojarzą się najlepiej. Ale mamy 13 dowodów na to, że da się stworzyć coś nowego i świeżego, opartego na historii wcześniej już znanej.
Dzięki potworkom z ostatnich sezonów, jak "Raport mniejszości" albo "Godziny szczytu", serialowe remake'i filmów nie kojarzą się najlepiej. Ale mamy 13 dowodów na to, że da się stworzyć coś nowego i świeżego, opartego na historii wcześniej już znanej.
"Hannibal"
Serial Bryana Fullera, który przetrwał trzy sezony i 39 odcinków, choć naprawdę mógłby więcej. Ale zważywszy na to, że emitowało go NBC, a nie żadna z kablówek, prawdopodobnie i tak należy uznać to za sukces.
Podobnie jak wszystkie opowieści o Hannibalu Lecterze, ta też oparta jest na książkach Thomasa Harrisa. Zaczerpnięto z nich to wszystko, co stanowi trzon tej historii – włącznie z głównymi postaciami – ale serial spotkał się z tak dobrymi opiniami przede wszystkim dlatego, że w dużej mierze był oryginalnym konceptem Fullera, którego charakterystyczny styl widać w każdym kadrze. Serialowy "Hannibal" to psychologiczny thriller w najlepszym wydaniu – mroczny, dorosły i pokręcony do granic możliwości. Krew jeszcze nigdy nie lała się w takich ilościach w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej, a okrucieństwo jeszcze nigdy nie było tak chore i piękne jednocześnie.
Ale ten serial to przede wszystkim postacie, które dzięki znakomitym aktorom udało się zdefiniować na nowo, dzięki czemu "Hannibal" uniknął ciągłych porównań do klasyki. "Hannibala" napędza fascynująca i jednocześnie przerażająca relacja tytułowego potwora – granego przez Madsa Mikkelsena, któremu udało się wykreować rzeczywiście własną jego wersję, a nie kolejną podróbkę Anthony'ego Hopkinsa – z wiecznie rozedrganym i niestabilnym Willem Grahamem, zawodowo zajmującym się wnikaniem w umysły seryjnych morderców. Ale świetnych postaci jest więcej, a na jedną z najciekawszych wyrosła dr Bedelia Du Maurier, w którą wcielała się Gillian Anderson.
"Hannibal" miał słabsze momenty i zdarzało mu się nużyć swoich widzów, ale niewątpliwie zapisze się w historii telewizji jako jedna z tych produkcji, które udowodniły, że da się podejść do klasyki w świeży sposób, to i owo poprzestawiać, to i owo pozmieniać, a jednocześnie niczego nie zbezcześcić. [Marta Wawrzyn]
Zwiastun filmu "Milczenie owiec":
Zwiastun serialowego "Hannibala":
https://www.youtube.com/watch?v=gD2cKfRYAk8
"Westworld"
Najnowsza pozycja w zestawie i serial, który dopiero zaczynamy odkrywać, ale już teraz można powiedzieć, że bije on swój filmowy oryginał na głowę. Trudno jednak by było inaczej, skoro dzieło Michaela Crichtona z 1973 roku wygląda przy gigantycznej produkcji HBO jak ubogi kuzyn. Nie można go jednak nie doceniać, bo to właśnie z niego wzięło się główne założenie serialu, a więc tytułowy futurystyczny park rozrywki wypełniony specjalnie zaprogramowanymi, przypominającymi ludzi maszynami.
Serialowy "Westworld" to produkcja ogromna, zapierająca dech w piersi filmowym rozmachem, gwiazdorsko obsadzona (m.in. Anthony Hopkins, Evan Rachel Wood i Jeffrey Wright) i robiąca spektakularne wrażenie praktycznie od pierwszego kontaktu. A przy tym wszystkim nie zapominająca o scenariuszu i fascynujących bohaterach, co czyni ją rozrywką na najwyższym możliwym poziomie. Nieustanne porównania z innym hitem HBO, a więc "Grą o tron" nie są bezpodstawne, bo to kolejna produkcja, która może w równie dużym stopniu rozpalać masową wyobraźnię co historie rodem z Westeros i na długi okres zostać niekwestionowanym królem małego ekranu.
Na ten moment trudno jednoznacznie oceniać, jak wiele twórcy telewizyjni zaczerpnęli z pierwowzoru poza głównym założeniem. Na pewno w oczy rzuca się postać Mężczyzny w Czerni (Ed Harrisa), która jest swego rodzaju wariacją na temat postaci granej w filmie przez Yula Brynnera. Czy inne koncepcje z oryginału również znajdą swoje odzwierciedlenie na małym ekranie, czas pokaże. Pewnym jest jednak, że choć film siłą rzeczy musi wyglądać skromnie w porównaniu do serialu, to ciągle jest on wart obejrzenia – choćby po to, by zobaczyć, jak bardzo telewizyjni twórcy poszerzyli pierwotny pomysł. [Mateusz Piesowicz]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Bates Motel"
"Bates Motel" to kolejna produkcja, która nie jest oparta bezpośrednio na filmie, ale nawiązuje do niego w każdy możliwy sposób. W tym wypadku w formie prequela. Stworzony przez Anthony'ego Cipriano serial to kawał znakomitego thrillera, czy też dreszczowca, który ukazuje widzom narodziny Normana Batesa – postaci świetnie znanej z "Psychozy" Alfreda Hitchcocka. "Bates Motel" odpowiada na pytanie dlaczego i w jaki sposób zwykły nastolatek stał się brutalnym, chorym psychicznie mordercą i co doprowadziło do tej przemiany.
W przyszłym roku telewizja A&E wyemituje piąty i jednocześnie finałowy sezon "Bates Motel", ale już dziś możemy powiedzieć, że serial odniósł sukces. Duża zasługa w tym Freddy'ego Highmore'a i Very Farmigi, którzy do swoich ról dopasowani zostali idealnie. Highmore jako wycofany, z pozoru spokojny nastolatek perfekcyjnie na przestrzeni ostatnich sezonów przeistacza się w chorego psychicznie mordercę, a jego nadopiekuńcza matka (Farmiga) w jego przemianie odgrywa kluczową rolę.
"Bates Motel", choć jest rozgrywany w czasach współczesnych, w wielu scenach oddaje hołd kultowemu dziełu Alfreda Hitchcocka. Bohaterowie ubierają się w bardzo niemodny dziś sposób, jeżdżą starymi samochodami, a wystrój tytułowego motelu sprawia, że nikt z nas nie chciałby w nim mieszkać. Z domem Batesów jest zresztą podobnie.
Nie da się jednak ukryć, że cała historię skupioną na przemianie Normana w postać znaną z "Psychozy" dało się zamknąć w nieco mniejszej liczbie odcinków. Rozciąganie całej historii aż na pięć sezonów sprawia, że niewielu widzów jest w stanie wytrwać aż do samego końca. Spadająca oglądalność serialu tylko to potwierdza. [Marcin Rączka]
Zwiastun filmowej "Psychozy"
Zwiastun serialu:
"Parenthood"
W świadomości większości widzów "Parenthood" nie jest remake'iem czegokolwiek, ale tak naprawdę serial jest oparty na zatytułowanym tak samo filmie z 1989 roku, w którym główną rolę zagrał Steve Martin. Swoją drogą, na podstawie filmu z Martinem powstał już serial w 1990 roku, jednak nie zadomowił się on w NBC na dłużej i zniknął z anteny już po 12 odcinkach. A szkoda, bo w jedną z ról wcielał się 16-letni wówczas Leonardo DiCaprio.
Współczesna telewizyjna wersja ma z filmem kilka punktów wspólnych, ale jednak przez większość czasu stara się iść własną drogą. W sumie trudno się dziwić, skoro serial, mimo że NBC przez większość czasu nie miało pojęcia, co z nim zrobić, doczekał się aż 103 odcinków. Filmowych Buckermanów zastąpili Bravermanowie, ale i tu, i tu wszystko kręci się wokół czwórki rodzeństwa, z których każde toczy własne potyczki jako rodzic. Serial to z zamierzenia ciepła, rodzinna produkcja, ale na przestrzeni tych kilku lat nie obyło się również bez kilku mniejszych lub większych dramatów. Zdrady, problemy wychowawcze, choroby – takich wątków w "Parenthood" zabraknąć nie mogło.
Serial działał tak świetnie i tak długo utrzymał się na antenie również dzięki niesamowitej chemii w obsadzie – rodzinne sceny z udziałem m.in. Petera Krause'a i Lauren Graham (którzy, notabene, na planie zostali parą) oglądało się znakomicie. "Parenthood" to chyba też jedyny serial z taką liczbą dziecięcych aktorów – oczywiście nie wszyscy, jak to z serialowymi dzieciakami bywa, dają się lubić, ale np. taki Jabbar (świetny Tyree Brown) to jedna z lepszych dziecięcych postaci ostatnich lat. Tego chłopaka po prostu nie można nie lubić.
Przez wszystkie lata emisji NBC nie do końca wiedziało, co z "Parenthood" zrobić – raz serial otrzymywał zamówienie na pełen sezon, raz było to 18 odcinków, innym razem 15. Ostatecznie nawet przez jakiś czas wydawało się, że to 5. seria będzie tą finałową – po jej zakończeniu wciąż jeszcze trwały negocjacje z obsadą dotyczące obcięcia liczby odcinków w kolejnym sezonie. Ostatecznie wszystko zakończyło się pomyślnie, a najważniejsi aktorzy zgodzili się na wystąpienie w 11 odcinkach z 13, które składały się na finałowy sezon.
Dziś, gdy wszyscy zachwycamy się "This Is Us", łatwo zapomnieć, że NBC miało już kiedyś w swojej ramówce serial równie dobry, a może nawet lepszy, z tym że nie otrzymał on nigdy odpowiedniego wsparcia stacji ani nikt nie potrafił go odpowiednio wypromować. [Nikodem Pankowiak]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Fargo"
Informacja, że ktoś próbuje przenieść na mały ekran legendarny film braci Coen z 1996 roku, brzmiała dość dziwnie. Przede wszystkim dlatego, że absolutnie nikt nie mógł się spodziewać, jaki ostatecznie kształt przybierze ta produkcja i czy nie skończy przypadkiem jako marna kpina z pierwowzoru. Rzeczywistość okazała się wprost bajkowa, bo nie dość, że otrzymaliśmy serial znakomicie oddający ducha oryginału, to jeszcze prezentujący taki poziom, że zachwytom nie było końca.
A za wszystkim stał wtedy jeszcze mało komu znany Noah Hawley, który zgromadził na planie plejadę fantastycznych aktorów, na czele z Martinem Freemanem i Billym Bobem Thorntonem, po czym umieścił ich w zaśnieżonej scenerii i opowiedział wypełnioną specyficznym klimatem historię, która zachwyciła wszystkich bez wyjątku. Całość łączyła w sobie elementy czarnej komedii i kryminału, oddając w stu procentach klimat Coenowskiego filmu i nawet bezpośrednio się do niego odnosząc, ale niczego nie kopiując. Dzisiaj serialowe "Fargo" wydaje się już bić popularnością pierwowzór i trudno się temu dziwić, bo to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek powstały w telewizji.
Sukces serialu sprawił, że szybko doczekał się kontynuacji, a raczej prequela, bo akcja drugiego sezonu "Fargo" rozgrywa się w 1979 roku. Był on jednak na tyle lekko połączony z pierwszym (powróciła młodsza wersja jednego z drugoplanowych bohaterów), że całość trzeba traktować jako antologię. Nie muszę chyba dodawać, że absolutnie doskonałą, bo kontynuacja serialu okazała się jeszcze lepsza niż pierwszy sezon, łącząc doskonałe kreacje aktorskie (m.in. Kirsten Dunst i Patricka Wilsona) z kolejną groteskową, ale niesamowicie emocjonującą i wciągającą historią.
"Fargo" nie tylko podbiło serca widzów, ale przyniosło też rozgłos swojemu twórcy, który teraz realizuje zajmuje się realizacją marvelowskiego serialu "Legion". Na kolejny sezon krwawych opowieści rodem z Minnesoty musimy więc jeszcze poczekać, ale już teraz zapowiada się on wyśmienicie. Wystarczy wspomnieć, że w obsadzie znajdziemy m.in. Ewana McGregora, Carrie Coon i Mary Elizabeth Winstead. Nic tylko czekać. [Mateusz Piesowicz]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Buffy: Postrach wampirów"
Aż trudno w to uwierzyć, ale historia produkcji Jossa Whedona, którą dziś można znaleźć na listach najlepszych młodzieżowych seriali wszech czasów, zaczyna się od nie najlepszego filmu w komediowych klimatach. Film pojawił się w 1992 roku, jego twórcą również był Whedon, w obsadzie znajdowało się kilka gorących nazwisk (np. Donald Sutherland, Paul Reubens, Luke Perry czy Hilary Swank), ale wtedy jeszcze nic nie zapowiadało przyszłego sukcesu.
Serial, który zadebiutował wiosną 1997 roku w The WB, był już zupełnie inny, znacznie mroczniejszy, inteligentnie skonstruowany i zasiedlony przez wielowymiarowe postacie. Serca widzów podbiła przede wszystkim młodziutka Sarah Michelle Gellar jako Buffy, ale warto zauważyć, że ciekawych postaci nie brakowało również na drugim planie. Był to też serial przełomowy jak na owe czasy, bo zawierał wątek dwóch nastoletnich lesbijek, które odważnie wyznaczały telewizyjne trendy.
Alyson Hannigan to zresztą dla wielu widzów wciąż Willow, podobnie jak David Boreanaz to Angel, a Michelle Trachtenberg to Dawn. No i oczywiście Sarah Michelle Gellar, czegokolwiek by w życiu jeszcze nie miała dokonać, zapewne i tak na zawsze pozostanie Buffy Summers.
To było ogromne zaskoczenie, że ze średniego filmu o nastoletniej blondynce mordującej wampiry wyrosło coś więcej. A jednak – "Buffy" była i jest wyznacznikiem tego, jak powinno się tworzyć seriale młodzieżowe. Poza tym dzisiejszych fanów Jossa Whedona serial może nieźle zaskoczyć, bo znajdą w nim wcześniejsze odpowiedniki tego, co do dziś stanowi o charakterze jego filmów (sprawdźcie na przykład, skąd wzięło się coś takiego jak "Buffy Speak"). [Marta Wawrzyn]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Les Revenants"
Nie wiedzieliście, że ten fantastyczny francuski serial, który zainspirował twórców z innych stron świata, sam jest adaptacją? No to teraz już wiecie. "Les Revenants" jest oparte na filmie o tym samym tytule (lub po angielsku "They Came Back") w reżyserii Robina Campillo. Powstała w 2004 roku produkcja opiera się na identycznym założeniu, jakie mamy w serialu, a więc na nagłym powrocie zza grobu zmarłych, którzy w niczym nie przypominają tradycyjnych zombie. To zwykli, normalnie funkcjonujący ludzie, może tylko nieco zdezorientowani. To samo trzeba powiedzieć o reszcie świata, która kompletnie nie wie, jak zareagować na tak niezwykłe wydarzenie.
Serial różni się od filmu tym, że opowiada znacznie bardziej skomplikowane i wielowątkowe historie, rozbite na dwa sezony – to oczywista sprawa, wszak twórcy telewizyjni mieli znacznie więcej czasu na rozbudowanie całego konceptu. I wyszło im to naprawdę znakomicie, bo "Les Revenants" to rzecz absolutnie fantastyczna. Wypełniona tajemnicami i ogromnymi emocjami historia rozwija się stopniowo, wiele przed nami ukrywając aż do samego końca, ale jednocześnie jest tak hipnotyzująca, że trudno oderwać od niej wzrok. Sposób, w jaki Francuzi podeszli do tematu wracających do życia zmarłych, to absolutne mistrzostwo świata, bo udało się im połączyć w jedno subtelność, niezwykły klimat a nawet nutkę grozy. Do tego dodajmy świetne aktorstwo i doskonały w każdym detalu scenariusz, a wyjdzie nam jedna z najlepszych europejskich produkcji ostatnich lat.
"Les Revenants" wymykało się prostym klasyfikacjom, bo w swoich wielu wątkach potrafiło powiadać bardzo różne historie. Można tu było odnaleźć zarówno klasyczne dramaty, jak i opowieści, których nie powstydziłby się rasowy kryminał. A wszystko to przesycone tak niesamowitą atmosferą, że czasem włos się jeżył na głowie, choć na ekranie nie działo się nic specjalnego. Pomimo licznych prób przerabiania tego serialu na własną modłę choćby przez Amerykanów, nic nie przebiło oryginału i jego absolutnej niezwykłości – to ciągle rzecz tak wyjątkowa, że trudno ją do czegokolwiek porównać. [Mateusz Piesowicz]
Zwiastun filmu:
https://youtu.be/j4cY1246AWk
Zwiastun serialu:
"Terminator: Kroniki Sary Connor"
Serial w uniwersum słynnego "Terminatora"? Dla większości fanów pomysł telewizji FOX był spełnieniem najbardziej skrytych marzeń. Szczególnie że w 2008 roku od ostatniego filmu kinowego minęło 5 lat, a zapowiedziana czwarta część pt. "Terminator: Ocalenie" ostatecznie okazała się jednym z najgorszych filmów 2009 roku. Pracę nad scenariuszem powierzono Joshowi Friedmanowi, a głównym założeniem twórców było nakreślenie alternatywnej historii, będącej jednocześnie kontynuacją filmu "Terminator 2: Dzień sądu" (niezwiązaną z "Buntem maszyn"). W praktyce "Kroniki Sary Connor" nie były więc produkcją opartą na filmie, a pewnego rodzaju kontynuacją. To dość szybko odbiło się na oglądalności produkcji. Osoby niezaznajomione z dwoma filmowymi częściami miały problem ze zrozumieniem czym np. jest Skynet.
Od premiery serialu mija już ponad 8 lat, a spoglądając na obsadę produkcji, twórcom udało się zatrudnić do projektu kilka naprawdę niezłych nazwisk. Choćby Lenę Headey, dziś znaną z "Gry o tron", która w roli Sary Connor wypadła naturalnie i przekonująco. Rewelacyjnie wspominam również Summer Glau w roli terminatora T-900, którą do roli dobrano idealnie. W produkcji wystąpili też Thomas Dekker, Richard T. Jones i Brian Austin Green.
"Terminator: Kroniki Sary Connor" to jeden z tych seriali, które najzwyczajniej w świecie nie powinny zostać anulowane. A na pewno nie tak szybko. Produkcja posiadała mądrze napisany scenariusz, rewelacyjne efekty specjalne, a historia skrojona była pod fanów uniwersum. I niestety tylko pod nich. Spadająca oglądalność doprowadziła do wyrzucenia serialu z ramówki, co dziś na pewno nie miałoby miejsca. W 2008 roku amerykańskie telewizje dużo mniej szanowały seriale posiadające oddaną i wierną grupę fanów.
Główną zaletą "Kronik Sary Connor" był duch starszych filmów, który było czuć w niemal każdym odcinku. Produkcja wielokrotnie nawiązywała do jedynki i dwójki i nie miała nic wspólnego z trzecią i czwartą częścią. Nie ma co ukrywać, że była to też produkcja z ciągłą fabułą, a tego typu seriale rzadko odnosiły sukces w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej. Nie pomógł też strajk scenarzystów, który mocno ograniczył pracę nad pierwszą serią (stworzono tylko 9 odcinków). Pełny drugi sezon emitowano ze sporą ilością przerw w emisji doprowadzając do powolnego końca. Należy też dodać, że dla telewizji FOX był to serial drogi w produkcji. Ilość CGI w każdym odcinku pochłaniała spore nakłady finansowe, co z resztą możecie przypomnieć sobie w poniższym zwiastunie.
Dziś serialową wersję "Terminatora" wspominamy dużo lepiej niż ostatnie filmy. Nawet ten z Emilią Clarke lepiej szybko wyrzucić z pamięci. [Marcin Rączka]
Zwiastun filmowego "Terminatora" z 1984 roku:
Zwiastun serialu FOX-a:
"Ash kontra martwe zło"
Co jak co, ale to po prostu nie miało prawa się udać. Kultowe horrory klasy B z lat 80. ("Armia ciemności" z 1992 roku została przez twórców pominięta ze względów prawnych) były czymś tak mocno osadzonym w swoich czasach, że przeniesienie tego klimatu na mały ekran wydawało się skazane na porażkę. Ot, po prostu twórcy oryginału, na czele z podstarzałym Bruce'em Campbellem, próbują wycisnąć jeszcze trochę pieniędzy ze starego sukcesu. Klęska gwarantowana. Tymczasem właśnie oglądamy drugi sezon, kolejny dostał już zamówienie, a sam Campbell mówił niedawno, że chciałby zrobić ich pięć. I szczerze mówiąc, mogę temu pomysłowi tylko przyklasnąć.
Bo "Ash kontra martwe zło" to serial absolutnie szalony. Robiony z ogromnym dystansem i doskonale wiedzący, czego oczekują jego fani, a więc tony posoki i rzucanych od niechcenia one-linerów. Ekran dosłownie ocieka więc krwią i szczątkami masakrowanych przez tytułowego bohatera demonów, a frajda, jaką czerpią z tego widzowie jest wręcz ogromna. Pewnie, że to tytuł absolutnie głupiutki, do którego pod żadnym pozorem nie można podchodzić poważnie, ale przy odpowiednim nastawieniu, gwarantuje on doskonałą, choć specyficzną rozrywkę.
A przy tym wszystkim oferuje jedynego w swoim rodzaju Bruce'a Campbella, który mimo upływających lat nie stracił absolutnie niczego ze swojego uroku. Luz z jakim podchodzi do siebie i swojego bohatera aktor dosłownie niesie ten serial, sprawiając, że kolejne, niemal identyczne odcinki ogląda się z ciągłym uśmiechem na twarzy. Dla miłośników filmowego "Martwego zła" to pozycja obowiązkowa, cała reszta lepiej niech trzyma się od ekranu z daleka. "Ash kontra martwe zło" nie udaje niczego, czym nie jest i oby nigdy tego nie próbował, bo podobnej serialowej jazdy bez trzymanki ze świecą szukać. [Mateusz Piesowicz]
Zwiastun filmu "The Evil Dead":
https://youtu.be/72nlQp9xe5o
Zwiastun serialu "Ash vs Evil Dead":
"Nikita"
Kiedy chwalę serialową "Nikitę", mam na myśli nie tyle remake z Maggie Q w roli głównej, co produkcję w oryginale zatytułowaną "La Femme Nikita", emitowaną pomiędzy 1997 i 2001 rokiem. Nikitę grała znakomita Peta Wilson, Michaela Roy Dupuis, a całość była w stanie mnie przykleić do ekranu telewizora, choć nigdy nie przepadałam za serialami akcji.
Serial oparty jest na filmie Luca Bessona z 1990 roku, ale już na początku wprowadza ważną zmianę, która uczyniła główną bohaterkę osobą tak bliską widzowi. Filmowa Nikita to skazana morderczyni, którą rząd rekrutuje – wcześniej pozorując jej śmierć – po to by uczynić z niej maszynę do zabijania. Najważniejszym wyznacznikiem serialowej Nikity jest jej niewinność. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki, to nie jest ani narkomanka, ani zabójczyni, tylko bezdomna dziewczyna, która miała ogromnego pecha.
Ten prosty zabieg skutecznie związał widzów z serialem, sprawiając, że przez pięć sezonów losy głównej bohaterki rzeczywiście nas obchodziły, w końcu oglądaliśmy, jak jakaś tajemnicza rządowa organizacja przemieniała na tysiąc różnych sposobów zupełnie zwyczajną osobę w żywą broń. Bezlitosną, bo walczącą o przetrwanie.
"Nikita" była emitowana w polskiej telewizji, kiedy miałam kilkanaście lat, i do dziś dobrze pamiętam, że autentycznie mnie przerażała. Wiadomo, że na pewnym poziomie to była czysta rozrywka, serial ze sprawami tygodnia, które raz były ciekawe, raz nie. Ale to też była mroczna opowieść o tym, jak bezbronna jest jednostka ludzka w starciu z systemem, i o dziewczynie walczącej o zachowanie resztek człowieczeństwa. Dobrze zagrana, sprawnie łącząca akcję z rozterkami etycznymi, które można dziś znaleźć w ambitniejszych thrillerach szpiegowskich (choćby w "Homeland"), i w pewnym sensie wyprzedzająca swoją epokę.
Bo pamiętajmy, że "Nikita", choć powstała parę lat przed atakami z 11 września, całkiem trafnie opisała to, jak amerykański rząd zaczął traktować swoich obywateli w obliczu zagrożenia terroryzmem i usprawiedliwiać "wyższą koniecznością" odbieranie ludziom podstawowych swobód. [Marta Wawrzyn]
Zwiastun filmu Luca Bessona:
Zwiastun serialu z Petą Wilson:
"M*A*S*H"
Bardzo ciekawy przypadek, bo film, na podstawie którego powstał serial, to dzieło absolutnie wyjątkowe. Doskonale przyjęty (m.in. Złota Palma w Cannes, 8 nominacji do Oscara) obraz w reżyserii Roberta Altmana to znakomita produkcja, której nic nie zrobiły dekady, jakie minęły od premiery. Losy pracowników szpitala polowego podczas wojny w Korei nadal ogląda się rewelacyjnie, a kto ich nie zna, powinien jak najszybciej nadrobić tę zaległość.
Tym bardziej, że zaledwie dwa lata po ukazaniu się filmu CBS rozpoczęło emisję serialu, który okazał się jednym z największych telewizyjnych hitów w historii. Choć z dziełem Altmana nie łączyło go wiele, zmieniono choćby praktycznie całą obsadę, to zachował on bardzo podobny do niego charakter, rozwijając go jednak pod każdym innym względem. Po 11 latach obecności w ramówce zakończył się finałem, który obejrzało łącznie 125 milionów Amerykanów, co do dziś jest rekordowym wynikiem.
"M*A*S*H" zjednało sobie publikę niezwykłym połączeniem potrafiącej rozbawić do łez, nieraz absurdalnej komedii z nieunikającym trudnych tematów, poruszającym dramatem, dzięki czemu jest serialem ponadczasowym, ciągle emitowanym na całym świecie i nieustannie zdobywającym nowych fanów. Historia Sokolego Oka i innych pracowników szpitala na przełomie lat przeszła wiele zmian, ale nigdy nie straciła na jakości, prezentując bardzo wysoki poziom do samego końca. Wstyd nie znać. [Mateusz Piesowicz]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Friday Night Lights"
Jedna z tych produkcji, które nigdy nie zrobiły w Polsce większej kariery, choć Amerykanie za nimi szaleją. I nic dziwnego, w końcu "Friday Night Lights" to najbardziej amerykańska historia, jaką sobie można wyobrazić. Serial Petera Berga, oparty na książce H. G. Bissingera z 1990 roku i filmie z 2004 roku, opowiada o drużynie futbolowej ze szkoły średniej z jednego z mniejszych miast w Teksasie.
Serial, który miał problemy z oglądalnością i musiał po drodze zmienić stację, obecnie uważany jest za kultowy, a panie do dziś kochają się w Kyle'u Chandlerze właśnie ze względu na "Friday Night Lights". I nic dziwnego, że Amerykanie tak ciepło wspominają tę produkcję, bo to była taka zwyczajna, codzienna Ameryka w pigułce. I bardzo, ale to bardzo amerykańska opowieść o współdziałaniu w ramach społeczności, dążeniu do celu, jak również małżeństwie czy dorastaniu. Opowieść mądra, pełna emocji i dobrze poprowadzona – choć "Friday Night Lights" zaczynało w NBC, zawsze wydawało się bardziej pasować do kablówki.
Connie Britton i Kyle Chandler to do dziś jedna z ukochanych serialowych par Amerykanów, zaś sam serial uważany jest za coś więcej niż historię futbolistów ze szkoły średniej. To był po prostu kawał prawdziwego życia, tyle że skupionego wokół tytułowych świateł na stadionie. [Marta Wawrzyn]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu:
"Gwiezdne wrota"
Dziś już mało kto pamięta, że za pierwsze kinowe "Gwiezdne wrota" odpowiada sam Roland Emmerich, czyli twórca "Dnia Niepodległości". Rozrywkowy charakter filmu, który miał być początkiem trylogii (jak to w Hollywood), połączony z dość dziwacznym konceptem został zjechany przez krytyków, którzy nie do końca przygotowani byli na tego rodzaju historię. W efekcie po trzech latach od premiery filmu w telewizji zadebiutował serial telewizyjny stworzony przez Brada Wrighta i Jonathana Glassnera i w udany sposób rozwijający stworzone w filmie uniwersum. Dziś o "Gwiezdnych wrotach" możemy mówić jako o jednym z najlepszych i najbardziej zapadających w pamięć seriali sci-fi ostatnich 25 lat.
Twórcy serialu postanowili zmienić głównych aktorów i tak zamiast Kurta Russella i Jamesa Spadera w telewizji w role pułkownika Jacka O'Neilla i dr. Daniela Jacksona wcielili się odpowiednio Richard Dean Anderson i Michael Shanks. Ruch ten był ryzykowny, ale opłacalny. Gdy w 1994 roku Emmerich postawił na widowiskowe efekty specjalne, młoda i nieznana szerszej publiczności kablówka Showtime wymusiła na twórcach dużo większy nacisk na scenariusz i rozbudowane wątki każdego z bohaterów.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Lider oddziału SG-1 grany przez Richarda Deana Andersona błyskawicznie stał się ulubieńcem fanów. Przeprowadzając swoją drużynę przez tytułowe gwiezdne wrota, trafiał na odległe planety, gdzie tryskał ciętymi ripostami i błyskotliwym humorem. Równie świetnie w roli Samanthy Carter wypadła Amanda Tapping, udowadniająca, że jako inteligentna kobieta potrafi zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie nawet obcej rasy. Moim ulubieńcem był z kolei Daniel Jackson (wspomniany Shanks) – postać rozwijana z sezonu na sezon i przeistaczająca się z niezdarnego doktorka w wojskowego bohatera.
"Gwiezdne wrota" zapamiętam jako serial bardzo nierówny. Produkcja miała odcinki wybitne, na które telewizja Showtime przeznaczała gigantyczne nakłady finansowe (pamiętacie finał 7. sezonu?). Jednak w zdecydowanej większości (szczególnie w debiutanckiej serii) twórcy postawili na proceduralność i jednowątkowe przygody. Bohaterowie za każdym razem trafiali na inną planetę, poznawali obce rasy, o których później szybko zapominano. Dopiero na przestrzeni kolejnych sezonów w całej historii widzowie zaczęli dostrzegać wyraziste główne wątki przeplatane aż do końca serialu.
"Gwiezdne wrota" doczekały się dwóch spin-offów, "Atlantis" i "Universe", a niekiedy w mediach pojawiają się plotki o wskrzeszeniu uniwersum za pomocą kolejnej produkcji telewizyjnej. Pytanie tylko, czy tego typu formuła nie jest za stara na współczesna telewizję? [Marcin Rączka]
Zwiastun filmu:
Zwiastun serialu: