Amerykanie znów szpiegują w Europie. Recenzja nowego serialu "Berlin Station"
Marcin Rączka
17 października 2016, 15:03
"Berlin Station" (Fot. Epix)
Niedawno "Homeland", dziś "Berlin Station". Amerykanom wyraźnie spodobała się stolica Niemiec, gdzie coraz chętniej decydują się na kręcenie swoich seriali. Tylko w czym Berlin jest lepszy od Warszawy czy Rzymu?
Niedawno "Homeland", dziś "Berlin Station". Amerykanom wyraźnie spodobała się stolica Niemiec, gdzie coraz chętniej decydują się na kręcenie swoich seriali. Tylko w czym Berlin jest lepszy od Warszawy czy Rzymu?
Być może w tym, że to miasto wyraźnie pokłóciło się ze słońcem. Pamiętam sporo "pochmurnych" scen w 5. sezonie "Homeland", a potwierdzenie znalazłem w "Berlin Station". Stolica Niemiec jest tak brudna, ponura, szara i przygnębiająca, że wprost idealnie nadaje się na osadzenie w nim szpiegowskiego dramatu. Przez dwa odcinki nowego serialu telewizji kablowej Epix prawie nie ma scen kręconych na otwartym powietrzu, gdzie faktycznie można dostrzec słońce. I chyba o to chodziło twórcom, którzy osadzając akcję w Berlinie, dość udanie nakreślili problematykę współpracy agentów CIA z lokalnymi (w tym przypadku niemieckimi) władzami.
"Berlin Station" najprościej porównać do takich seriali jak "The Americans" czy "Rubicon" (i oczywiście "Homeland"). Ale od razu zaznaczę, że to porównania delikatnie na wyrost. Owszem, produkcja ta ma potencjał, by stać się dobrym serialem szpiegowskim z ciekawie zarysowanymi postaciami. Problem w tym, że o ile strona amerykańska jest w miarę charakterystyczna i rozpoznawalna, tak w przypadku bohaterów mówiących po niemiecku miałem pewne problemy z rozróżnianiem jednych od drugich. O tym jednak za chwilę.
Fabuła "Berlin Station" osadzona jest w czasach współczesnych i opiera się na klasycznym skandalu, w który zamieszany jest amerykański oddział CIA. Serialowa wersja Edwarda Snowdena – znana tutaj jako "Thomas Shaw" (nazwisko traktować możemy jako alias) – przyczynia się do wycieku tajnych informacji, które nie miały prawa ujrzeć światła dziennego. W efekcie wysocy rangą oficerowie niemieckiego wywiadu i agenci zostają zdemaskowani, a CIA robi wszystko, by zamieść sprawę pod dywan i maksymalnie ją wyciszyć.
W centrum wydarzeń pojawia się Daniel Miller (w tej roli Richard Armitage) – do niedawna analityk CIA, stacjonujący m.in. w Panamie, a obecnie agent działający pod przykrywką, który od swoich przełożonych otrzymał jedną prostą misję – znaleźć źródło przecieku i całą sprawę wyciszyć. Miller wybrany został nieprzypadkowo. To osoba, która wychowywała się w Niemczech i do tego typu zadania nadaje się idealnie. Oczywiście cała sprawa staje się dużo bardziej skomplikowana wraz z pojawianiem się kolejnych bohaterów, mniej lub bardziej zainteresowanych konsekwencjami wycieku.
Armitage powraca do telewizji po dość wyrazistym kinowym występie w "Hobbicie" Petera Jacksona. Ja jednak doskonale kojarzyłem go już wcześniej, a jego fantastyczna rola w 1. sezonie "Strike Back" zapadła mi w pamięć na zawsze. Jako Daniel Miller wypada zdecydowanie najlepiej z całej obsady, ale też nie ukrywam – do roli pasuje idealnie. Jako agent działający pod przykrywką jest w stanie zarówno wtopić się w tłum, jak i bez większych problemów poderwać dziewczynę, będącą jednocześnie podejrzaną w całej sprawie. Pozostali aktorzy, jak np. laureat nagrody Emmy Richard Jenkins, również wypadają nieźle, aczkolwiek najbardziej w pamięci zapadł mi Hector DeJean (Rhys Ifans) nie tylko ze względu na mocno zaznaczony wątek homoseksualny, ale również szereg tajemnic, jakie wiążą się z tą postacią. W pilotowym odcinku zupełnie niewidoczna była znana z "The Killing" Michelle Forbes. Aktorka gra w końcu główną rolę żeńską, ale na szczęście jej wątek mocno rozwija się w drugim odcinku i wypada okazale na tle pozostałych.
Przyzwoita obsada "Berlin Station" nie sprawia jednak, że bohaterów na ekranie rozpoznaje się z łatwością. Wprost przeciwnie. Pisałem już wcześniej, że oglądając szefów wszystkich szefów i kolejnych przełożonych, zaczynałem się gubić, kto jest kim i kto przed kim odpowiada. Z jednej strony usiłowałem się skupić na szpiegowskim wątku Millera, którego poszukiwania Thomasa Shawa były mocno angażujące. Z drugiej z trudem przebrnąłem przez nudne dialogi agentów średniego szczebla CIA, którzy martwią się, że zostaną przez Shawa zdemaskowani. Twórcy starali się pokazać w ten sposób, że każdy z nich ma swoje sekrety i boi się ujawnienia brudów, ale jednocześnie kolejne sceny są całkowicie pozbawiony napięcia, które powinno zaznaczyć swą obecność.
Scenarzyści w pierwszych dwóch odcinkach starali się udowodnić, że napięcie stosunków pomiędzy Berliniem i Waszyngtonem jest prawdziwe, a kolejne wycieki miały je pogłębić. Nawarstwienie drugoplanowych bohaterów i pilnowanie własnych interesów okazuje się jednak kierunkiem nie do końca odpowiednim z perspektywy widza. Zdaję sobie sprawę, że Berlin to dla filmowców wyjątkowe miejsce, niezwykle zróżnicowane pod względem architektonicznym i kulturowym. Podoba mi się fakt, że twórcy często zaglądają do nocnych (ale też dziennych) klubów berlińskich, znanych z nieskrępowanej swobody obyczajów. Uśmiechnąłem się też pod nosem słysząc w drugim odcinku dialog o kibicach Unionu i Herthy Berlin, który dla osób obeznanych w temacie był dodatkowym smaczkiem. Piąty sezon "Homeland" pokazał, że w stolicy Niemiec można nakręcić rewelacyjną historię, tylko potrzebny jest dobry scenariusz. Tutaj go trochę brakuje.
Świadomie lub nie – "Berlin Station" zwraca uwagę na pewien problem współczesnego świata, jakim jest wolność obywateli i ich bezpieczeństwo. Nie przypuszczam, by to co zobaczymy w serialu w jakiś konkretny sposób odbiło się na opinii publicznej, ale wspomnienie w dialogach takich nazwisk jak Snowden czy Assange nie jest przypadkowe. Twórcy mają naprawdę fajną podkładkę na stworzenie dobrego serialu szpiegowskiego. Mało tego – opierają się na doświadczeniu Olena Steinhaue, niemieckiego pisarza znanego z tworzenia książek szpiegowskich, który napisał scenariusze do dwóch pierwszych odcinków. Niestety, oglądając oba premierowe odcinki miałem wrażenie, że twórcom zabrakło odwagi, by nieco intensywniej zarysować całą problematyczną sytuację, w którą zamieszani są bohaterowie. Fabuła nie dostała na start solidnego kopnięcia, by się rozpędzić i na kilku kluczowych wątkach dojechać do finału. Wprost przeciwnie – historia toczy się w wolnym tempie, co zresztą wcale nie musi być wadą w serialu szpiegowskim.
"Berlin Station" zaczyna się dość bezpiecznie. Nie jest to dzieło sztuki, które zachwycać nas będzie każdego tygodnia, ale dla fanów tematyki szpiegowskiej jest to produkcja warta bliższego zapoznania. Serial w dość przyziemny sposób pokazuje pracę amerykańskiego wywiadu działającego na obcej ziemi. Bohaterowie nie są "nadludźmi" jak Quinn z "Homeland", tylko mają swoje własne problemy, z którymi mierzą się każdego dnia. Spodobał mi się też Berlin, pełny znanych lokalnie marek samochodów, sporej ilości graffiti na ścianach i ludzi jeżdżących rowerami. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy twórcy będą mieć na tyle odwagi i pomysłów, by utrzymać przy sobie uwagę widza. Drugi odcinek niestety sprawia wrażenie, że może być z tym problem. W "Berlin Station" bowiem niewiele się dzieje. To nie jest produkcja nastawiona na akcję, co dla wielu widzów może okazać się mało atrakcyjnym rozwiązaniem.