12 najlepszych jesiennych zaskoczeń z ostatnich lat (i co się z tymi serialami stało)
Redakcja
15 października 2016, 19:02
W przeciwieństwie do kablówek, gdzie sukces nowego serialu nie jest wielkim zaskoczeniem, tylko normą, amerykańska telewizja ogólnodostępna nie ma się zbyt dobrze. Co roku przynajmniej kilka szumnie zapowiadanych nowych tytułów okazuje się gniotami, a drugiego sezonu nie doczekuje prawie żaden serial. To pasmo gigantycznych porażek, które zdarzało nam się już wyliczać. Ale tym razem, zainspirowani przykładem "This Is Us" przyjrzymy się sukcesom Wielkiej Czwórki (i CW), choćby tym bardzo krótkotrwałym.
W przeciwieństwie do kablówek, gdzie sukces nowego serialu nie jest wielkim zaskoczeniem, tylko normą, amerykańska telewizja ogólnodostępna nie ma się zbyt dobrze. Co roku przynajmniej kilka szumnie zapowiadanych nowych tytułów okazuje się gniotami, a drugiego sezonu nie doczekuje prawie żaden serial. To pasmo gigantycznych porażek, które zdarzało nam się już wyliczać. Ale tym razem, zainspirowani przykładem "This Is Us" przyjrzymy się sukcesom Wielkiej Czwórki (i CW), choćby tym bardzo krótkotrwałym.
"This Is Us"
Świeżynka w zestawie, a przy okazji serial, wobec którego mamy coraz większe oczekiwania. Tym bardziej, że po głośnej premierze, która zrobiła na nas ogromne wrażenie, produkcja autorstwa Dana Fogelmana wcale nie spuściła z tonu. A najlepsze w tym jest to, że "This Is Us" jest po prostu… zwykłe. W bardzo dobrym tego słowa znaczeniu, bo udowadniającym, że kablówki wcale nie mają licencji na tworzenie prostych, ciepłych i poruszających historii. W telewizji ogólnodostępnej takie cuda też są możliwe, o ile zabiorą się za to właściwi ludzie.
"This Is Us" zaskakuje przede wszystkim swoją subtelnością, jakiej po NBC nie spodziewał się chyba nikt. To serial, który potrafi połączyć efektowne, ale nie przekombinowane pomysły (te końcowe twisty to mistrzostwo świata) z wykonaniem, które przyciąga przed ekrany wielomilionową publikę. Na pozór zupełnie zwyczajna historia niczym niewyróżniających się ludzi próbujących uporządkować sobie życie w różnych, czasem bardzo skomplikowanych sytuacjach, okazuje się skrywać w środku mnóstwo emocji – i to nie takich, które trzeba wykrzykiwać sobie w twarz. Bo "This Is Us" to serial bardzo skromny, bez pośpiechu odkrywający swoje tajemnice, a przy tym potrafiący nieustannie zaskakiwać.
Po pierwszym odcinku wszyscy byliśmy zachwyceni, a jednocześnie sceptyczni – bo czy przypadkiem nie okaże się, że wspaniały twist z końcówki to wszystko, co twórcy mają w zanadrzu? Kolejne tygodnie pokazały, jak bardzo się myliliśmy. "This Is Us" nie tylko skrywa znacznie więcej sekretów, ale też bardzo umiejętnie nimi żongluje, by przyciągnąć przed ekrany coraz to nowych widzów. Produkcja NBC to już w tym momencie jedna z największych pozytywnych niespodzianek nie tylko jesieni, ale i całego roku, a tempo, w jakim rośnie w naszych oczach, sprawia, że nie sposób przewidzieć, gdzie się zatrzyma. [Mateusz Piesowicz]
"2 Broke Girls"
Co się dzieje z "2 Broke Girls" teraz, każdy widzi – ale w 2011 roku to było coś fajnego i świeżego. Dwie energiczne dziewczyny o niewyparzonym języku, niesamowita chemia między Beth Behrs i Kat Dennings, niepoprawne politycznie żarty i ostry komentarz społeczny – tak prezentowała się produkcja CBS jesienią pięć lat temu. Pamiętam, że bardzo nas to wtedy na Serialowej zdziwiło, bo przed sezonem stawialiśmy raczej na "New Girl" i Zooey Deschanel, niż na sitcom z dwiema mniej znanymi aktorkami w rolach kelnerek.
I choć ostatecznie to właśnie "New Girl" wypracowało sobie mocną pozycję, a "2 Broke Girls" zaliczyło jakościową jazdę z górki na pazurki, po pięciu latach wciąż pamiętam pierwsze żarty o hipsterach, liczenie kasy na koniec każdego odcinka i to, jak dobrze obie panie zdawały się bawić na planie serialu. Oglądanie przerwałam w trakcie 2. sezonu – choć niektórzy twierdzą, że wtedy jeszcze dało się to oglądać – ale mimo coraz większej powtarzalności i coraz słabszej jakości żartów "2 Broke Girls" wciąż trwa i notuje nie najgorsze wyniki.
Tak to już jest z sitcomami CBS – jeśli serial chwyci i ma dobre miejsce w ramówce, jest w stanie przetrwać lata, nie prezentując nawet przyzwoitego poziomu. Odpowiedzi na pytanie, czemu tylu milionom Amerykanów nie chce się sięgnąć po pilota i przełączyć kanału, niestety nie znam. [Marta Wawrzyn]
"Sleepy Hollow"
Do dziś doskonale pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie premiera "Sleepy Hollow". Serial, po którym nikt nie spodziewał się cudów, ot, kolejny procedural w fantastycznej otoczce, okazał się prawdziwym rollercoasterem emocji. Czego tam nie było! Klasyczne motywy horrorowe wymieszano z amerykańską (i nie tylko) mitologią, dodano do tego wątki biblijne i baśniowe, a całość osadzono we współczesności i wsadzono na konia wraz z Jeźdźcem bez głowy i karabinem maszynowym.
Nie mam bladego pojęcia, jakim sposobem to zadziałało, ale faktem jest, że pierwszy odcinek nie był tylko wyjątkiem – podobny poziom udało się utrzymać przez cały sezon, który dla mnie był najprzyjemniejszą serialową niespodzianką ostatnich lat. "Sleepy Hollow" znakomicie sprawdzało się jako połączenie nie takiej znów głupiej rozrywki z absurdalnym miksem motywów wszelakich. Całość była świeża, lekka i wciągająca, do tego potrafiła zarówno świetnie trzymać w napięciu (pamiętacie zakończenie 1. sezonu?), jak i bawić, co zawdzięczała kapitalnej parze w rolach głównych.
https://youtu.be/BFHvr-EhmUo
XVIII-wieczny idealista Ichabod Crane (Tom Mison) i współczesna policjantka Abbie Mills (Nicole Beharie) stworzyli jeden z najlepszych serialowych duetów, jakie miałem przyjemność oglądać i to nie tylko dzięki ich żartobliwej relacji. Jasne, kontakt Crane'a z XXI wiekiem musiał zakończyć się serią dowcipów (ale w żadnym razie nie niskich lotów!), lecz pomiędzy nim a jego ekranową partnerką była wyraźna chemia, która sprawiała, że nawet w słabszych momentach na "Sleepy Hollow" patrzyło się z przyjemnością.
Wszystko się jednak skończyło w 2. sezonie, który wyglądał, jakby twórcom zupełnie przestało zależeć na jakiejkolwiek treści. Fabuła stała się tak bzdurna, że jej śledzenie wyglądało raczej na przykry obowiązek, a jedynym, co ciągle trzymało przy serialu, była para głównych bohaterów i ich interakcje. Z czasem jednak zaczęło się robić coraz bardziej tłoczno, a "Sleepy Hollow" zgubiło gdzieś cały swój urok. Jakimś cudem serial jednak przetrwał, nie zaszkodziło mu nawet to, że 3. seria niewiele w jego sytuacji zmieniła. Zbliżający się sezon ma przynieść pewne rewolucje, ale powrót do czasów świetności wydaje się już niemożliwy. [Mateusz Piesowicz]
"Once Upon a Time"
Pięć lat temu, czyli wtedy kiedy Serialowa dopiero zaczynała działalność, zdarzyło się jesienią kilka interesujących premier. "Once Upon a Time" oczywiście od początku miało pewne wady, ale oglądaliśmy je namiętnie, bo wydawało się czymś nowym. Ktoś tu w końcu wziął historie dla dzieci i zmiksował je w dorosłą całość, wystarczająco pokręconą i mroczną, by chciało się włączyć kolejny odcinek.
Serial ABC miał być i pewnym przełomem, i początkiem trendu na bajki dla dorosłych w telewizji. Koniec końców wszystko wyszło średnio – "Once Upon a Time" już na początku było tyleż wciągające, co frustrujące. Oglądałam serial chyba przez pełne dwa sezony, częściej wkurzając się na scenarzystów, niż zachwycając się urokiem bohaterów ze Storybrooke. Z jakiegoś powodu bardziej właśnie interesowało mnie miasteczko i jego mieszkańcy, niż ich "prawdziwe", baśniowe tożsamości i baśniowy świat, który wyglądałby pewnie świetnie, gdyby serial miał mniej odcinków i większy budżet.
Od tego czasu twórcy co sezon powtarzają ten sam schemat z wprowadzaniem nowych bohaterów i nowych światów, a wartości dodanej jakoś nie widać. Oglądalność też najlepsza nie jest, a jednak serial jakoś trwa i nie wydaje się zbliżać do końca. Bo niby czym ABC miałoby go zastąpić? Kolejnym tworem shondopodobnym 'a la "Notorious"? [Marta Wawrzyn]
"Jane the Virgin"
Nawet nie próbujcie mi wmawiać, że spodziewaliście się po tym serialu czegoś dobrego, bo i tak nie uwierzę. Adaptacja wenezuelskiej telenoweli w wykonaniu stacji CW to prawdopodobnie ostatnia rzecz na świecie, po jakiej można było czegokolwiek oczekiwać. Ten absurdalny w samym swoim założeniu pomysł nie miał prawa się udać i na pewno by się nie udał, gdyby twórcy podeszli do niego w stu procentach poważnie.
Choć może to złe słowo, bo brzmi, jakby "Jane the Virgin" była jakąś nieprzemyślaną błahostką. Tymczasem to serial obmyślony w najdrobniejszych szczegółach, a że przy okazji przerysowany, absurdalny i niesamowicie kolorowy, to już inna kwestia. Produkcja CW bierze wszystkie koszmarne elementy typowe dla najgorszych telenoweli i miksuje je w całość, która potrafi jednocześnie być oczywistą kpiną i historią, w której nie sposób się nie zakochać od pierwszego wejrzenia. Takiego dystansu wobec siebie nie prezentuje absolutnie żaden inny serial.
Losy ciężarnej dziewicy Jane bawiły znakomicie przez dwa sezony, wypełniając serialowy tydzień niewiarygodnymi twistami, paradą barwnych bohaterów i historią tak pokręconą, że gdyby nie pomoc najwspanialszego narratora w historii telewizji, już dawno nikt by nie wiedział, o co w tym chodzi. "Jane the Virgin" w niezwykły sposób połączyła telenowelową fabułę z metahumorem, potrafiąc się równocześnie śmiać z samej siebie i swoich schematów, a przy tym traktować się całkiem poważnie. Zaczynający się za moment 3. sezon z całą pewnością nic w tym stanie rzeczy nie zmieni, bo serial CW to już po prostu gwarancja znakomitej rozrywki na wysokim poziomie. No i nie wolno zapomnieć, że dał nam jednego z najlepszych serialowych bohaterów w historii. [Mateusz Piesowicz]
"Hart of Dixie"
Raz jeszcze sięgamy do samych początków Serialowej, kiedy z jednej strony do wszystkiego podchodziliśmy z większą sympatią, a z drugiej – było co ową sympatią obdarzać. "Hart of Dixie" przed startem wydawało się być jakąś przesłodzoną, dziewczyńską wersją "Przystanku Alaska" – młoda pani doktor z miasta wyjeżdża na prowincję, zamieszkuje w małym miasteczku i przeżywa rozmaite wdzięczne perypetie.
Nie dało się tu wymyślić prochu i oczywiście nikt prochu nie wymyślił. Ale "Hart of Dixie" tak czy siak okazało się świetną niespodzianką, zwłaszcza po kilku odcinkach, kiedy zaczęliśmy poznawać oryginałów mieszkających w BlueBell i ich pomysłowe tradycje. Amerykańskie Południe, z całym swoim urokiem i zaściankowością, bardzo szybko stało się głównym bohaterem "Hart of Dixie", ale oczywiście tych "prawdziwych" bohaterów też dawało się polubić od pierwszej chwili.
Rachel Bilson sprawdziła się jako wielkomiejska dziewczyna, która na początku czuła się w BlueBell jak na zesłaniu, Jaime King była świetna w roli konserwatywnej panienki z Alabamy, a Wilson Bethel łamał niewieście serca, prezentując nam niesamowity (fałszywy) południowy akcent i jeszcze lepszą (prawdziwą) klatę. Serial przetrwał cztery sezony i choć do dzieła wybitnego było mu daleko, spokojnie mógłby nadal być emitowany. Wypadałby lepiej od 90% tegorocznych nowości. [Marta Wawrzyn]
"Arrow"
Pamiętacie jeszcze te, wcale przecież nie tak odległe czasy, gdy komiksowe seriale będące efektem współpracy DC z CW oglądało się z przyjemnością? Dziś wydaje się to tylko bardzo mglistym wspomnieniem, ale jeszcze cztery lata temu, gdy w jesiennej ramówce pojawił się "Arrow" – zapoczątkowując modę na superbohaterów w TV – nikt nie mógł przypuszczać, że w kolejnych odsłonach serial o zakapturzonym łuczniku będzie stawał się coraz większym pośmiewiskiem.
Choć trudno powiedzieć, by "Arrow" kiedykolwiek był czymś więcej, niż tylko przyzwoitą rozrywką, to nie można było czynić mu z tego powodu wyrzutów. Bo w swoich początkach ten serial wywiązywał się z roli cotygodniowego guilty pleasure więcej niż dobrze. Był wypakowany akcją (wtedy jeszcze nie powtarzaną do znudzenia i całkiem ładnie się prezentującą), Stephen Amell również miał przypakowane to i owo, co zapewniło mu przychylność damskiej części widowni, a i intryga, choć standardowa, prezentowała się zgrabnie. Główny bohater pozbawiony moralnych wątpliwości i po prostu rozprawiający się z bandytami też robił swoje. Ten poziom udawało się przez jakiś czas utrzymać, czasem nawet nieco go podnosić, w czym pomagał nieskomplikowany charakter całej produkcji – wydawało się, że w takiej formie komiksowe seriale mają rację bytu w telewizji ogólnodostępnej.
Z czasem jednak twórcy, nie wiedzieć czemu, uznali, że bohatera trzeba wyposażyć w rozterki, dodać mu do towarzystwa całą zgraję zamaskowanych towarzyszy i udawać, że jest się czymś więcej. Brak oryginalnych pomysłów i charyzmatycznych przeciwników także odbił się na jakości, a "Arrow" mniej więcej od 3. sezonu zaczął spadać lotem koszącym, przed rokiem praktycznie sięgając dna. Wady, na które wcześniej przymykało się oko, stały się nieznośne – sztuczność, powtarzalność, kiepskie aktorstwo i koszmarna nuda praktycznie zabiły serial. Produkcja, która zapewniała przyjemne 40 minut przed ekranem, stała się karykaturą, z której nawet śmiać się już nie chciało. Dzisiaj męczy nas już w 5. odsłonie, ponoć nawet nieco lepszej niż poprzednia, ale czy komuś chce się to jeszcze w ogóle sprawdzać? [Mateusz Piesowicz]
"Quantico"
"Quantico" miało mocne wejście rok temu i dało radę utrzymać się w ramówce ABC do dziś, choć bardzo szybko przestało nam sprawiać radochę. Na początku to działało, bo twórca serialu – Joshua Safran, wcześniej odpowiedzialny m.in. za "Plotkarę" – umiejętnie połączył nośny temat z dobrym tempem, lekkością i fabularnymi zawijasami. Poza tym umówmy się, ładna obsada Priyanką Choprą na czele też nie przeszkadzała w odbiorze.
Kilka pierwszych odcinków "Quantico" pochłonęliśmy więc zachwyceni, że coś takiego może w ogóle działać – ktoś tutaj połączył thriller z terroryzmem w roli głównej z konwencją dramatu młodzieżowego. Tak, to prawda, że młodzież była starsza i uczyła się w szkole FBI, ale wszystko inne się zgadzało: miłosne wielokąty, tajemnice, kłótnie i przepychanki. Jakimś cudem to działało – przynajmniej dopóki nie okazało się, że serial jest totalnie pusty w środku i za kolejnymi twistami nie stoi kompletnie nic.
"Quantico" było więc dla nas tak naprawdę miłą przygodą, która zaczęła się i skończyła zeszłej jesieni. Na dłuższą metę serial nie sprawdził się nawet jako guilty pleasure, bo to żadna przyjemność, oglądać totalną sieczkę na ekranie. Amerykańscy widzowie chyba się z nami zgadzają, bo nowy sezon ma mniej niż 4 mln widzów na odcinek. To jednak wystarczy, żeby serial jeszcze trwał. [Marta Wawrzyn]
"Zemsta"
Ależ świetna wydawała nam się "Zemsta" na początku! I przy okazji to było totalne zaskoczenie – przed sezonem 2011/2012 było przynajmniej kilka głośniejszych premier, choćby "Pam Am" albo "Terra Nova", których piloty kosztowały majątek. Na opowieść o młodej blondynce (Emily VanCamp), która miała przyjechać do Hamptons, żeby mścić się na swoich dawnych sąsiadach, mało kto przed premierą zwracał w ogóle uwagę.
Niespodzianka! ABC zaprezentowało pilota, który był sprawnie napisany, miał swój klimat i wciągał od pierwszych minut. "Zemsta", jako połączenie opery mydlanej z thrillerem, wydawała się czymś świeżym, zwłaszcza że działa się w świecie rodem z "Mody na sukces", a bohaterki były charakterne i inteligentne niczym panie z "Desperate Housewives". To miała być pełna emocji, mroczna opowieść przebrana w szaty z pudrowego różu – i była.
Przynajmniej przez pierwszych 13 odcinków, bo na tyle wyraźnie twórcy mieli pomysł. W 13. odcinku wyjaśniono twist z pilota i na tym wszystko co najlepsze się skończyło. Potem "Zemsta" zaczęła uginać się pod ciężarem kolejno dodawanych bzdur, które coraz mniej miały wspólnego z inteligentną wariacją na temat opery mydlanej. To po prostu była opera mydlana, udająca coś więcej. Przepyszna na początku opowieść o zemście zamieniła się we własną parodię, a jednak i tak przetrwała cztery sezony. [Marta Wawrzyn]
"Brooklyn Nine-Nine"
W komediowej mizerii, jaką w większości stanowią premierowe sitcomy każdej jesieni, "Brooklyn Nine-Nine" był prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Połączenie humoru na poziomie (jednak da się bez toaletowych żartów!), gromady fantastycznych bohaterów na czele z Jake'iem Peraltą oraz obsady, między którą jest zauważalna chemia, dało efekt w postaci serialu, przy którym dwadzieścia minut mijało w mgnieniu oka. To nie był tylko zbiór lepszych i gorszych skeczy – "Brooklyn Nine-Nine" pokazało, że da się zrobić inteligentną komedię w mainstreamowym wydaniu, nawet nie będąc przy tym szczególnie oryginalnym.
Co więcej, to wszystko nadal, z lepszym lub gorszym skutkiem, działa. Serial Mike'a Schura i Dana Goora bawi nas już w czwartym sezonie i trudno powiedzieć, by w ciągu tych lat coś się w nim szczególnie zmieniło. "Brooklyn Nine-Nine" jak nie startował w konkurencji na najbardziej odkrywczą komedię w historii telewizji na początku swojego istnienia, tak nadal nie ma takich ambicji. I choć coraz częściej zdarzają się mu słabsze momenty, a gagi nie bawią już tak, jak kiedyś, to ciągle można go z przyjemnością obejrzeć, nie będąc zażenowanym poziomem dowcipów. Tak, pewne schematy wyraźnie się już powtarzają, a postaci nie wydają się tak świeże, jak wcześniej, ale komedia FOX-a to w dalszym ciągu nieco wyższa półka niż konkurencja.
Słowo "nieco" jest tu kluczowe, bo nie da się ukryć, że cotygodniowe wizyty na 99. posterunku nie mają już takiego uroku jak kiedyś. Wprawdzie podobny los spotyka prędzej czy później właściwie każdy sitcom, ale przykro byłoby obserwować ten schemat również tutaj. "Brooklyn Nine-Nine" wytrzymał na ponadprzeciętnym poziomie dość długo, by ciągle dawać mu szanse na poprawę i ja nie zamierzam przestać – mam tylko nadzieję, że sami twórcy będą wiedzieli, kiedy należy skończyć i nie skażą Andy'ego Samberga i spółki na powolne odchodzenie w niebyt. Kto jak kto, ale oni naprawdę sobie na to nie zasłużyli. [Mateusz Piesowicz]
"Last Resort"
Serial, który był na naszej liście największych porażek – jak najbardziej zasłużenie – i który mimo to bez wahania umieściłam też tutaj. Rozwiązanie tej tajemnicy jest banalnie proste: "Last Resort" miało rewelacyjnego pilota i świetny pomysł na siebie.
https://www.youtube.com/watch?v=IKwl6f4yFIs
Atak na Waszyngton, przychodzący nieoficjalnym kanałem rozkaz, by zaatakować Pakistan bronią nuklearną, i odmowa wykonania rozkazu. Tak właśnie rozpoczęła się historia buntu załogi USS Colorado – z Andre Braugherem jako kapitanem – która doprowadziła do buntu i stworzenia czegoś w stylu własnego państwa na jednej z wysp. W pilocie działo się szalenie dużo – wydarzenia pędziły przed siebie, ciągle dowiadywaliśmy się czegoś nowego, a na deser zrzucono jeszcze na widzów atomówkę. Utrzymanie takiego tempa i tak podkręconych emocji przez cały serial nie byłoby możliwe, ale wydawało się, że twórcy – w tym Shawn Ryan – wiedzą, co robią i całość będzie miała ręce i nogi.
Nie miała. "Last Resort" bardzo szybko utonęło w bzdurach podlewanych bez litości nieznośnie patriotycznym sosem. Coraz więcej schematów, coraz bardziej kulawy scenariusz i coraz bardziej pompatyczne przemowy – tak w skrócie wyglądał upadek tego serialu, który w pilocie wydawał się mieć wszystko, co potrzebne, by odnieść sukces na dłuższą metę. [Marta Wawrzyn]
"Suburgatory"
Oglądając ostatnio okropnego pilota sitcomu o "drugiej najgrubszej kurze domowej z Westport", przypomniałam sobie, że przecież ABC miało kiedyś świetną, przerysowaną komedię o przedmieściach, tylko z niej zrezygnowało. "Suburgatory", czyli historia córki i jej ojca (Jane Levy i Jeremy Sisto), którzy przeprowadzili się z Nowego Jorku na klasyczne suburbia, ze wszystkimi tego konsekwencjami, była sporym zaskoczeniem. W końcu po raz kolejny sprzedano tu motyw, wykpiwany od lat przez amerykańską popkulturę.
A jednak przeciwstawienie zabarwionej na różowo głupoty ludzi, których przedmieścia oduczyły krytycznego myślenia, i sarkazmu nastoletniej dziewczyny z Nowego Jorku działało zadziwiająco dobrze. Nawet kiedy serial nie do końca miał pomysł na fabułę – a to się niestety zdarzało – działał dzięki inteligentnym żartom i świetnej obsadzie, w której znajdowały się także Cheryl Hines i Carly Chaikin. Ta ostatnia tak dobrze weszła w rolę pustej blond-lali z przedmieścia, że producenci "Mr. Robot" nie byli w stanie uwierzyć, iż to w stu procentach tylko gra, i początkowo nie chcieli jej w swoim serialu.
"Suburgatory" to jedna z niewielu komedii telewizji ogólnodostępnej z ostatnich lat, o których można powiedzieć coś lepszego, niż "da się oglądać". Niestety, przetrwała tylko trzy sezony, a ABC zaczęło stawiać na sitcomowe rodziny, reprezentujące różne amerykańskie grupy społeczne. Ziew. [Marta Wawrzyn]