Lek na bezsenność. Recenzja "Falling Water" – koszmarnie nudnej nowości USA Network
Mateusz Piesowicz
15 października 2016, 17:03
"Falling Water" (Fot. USA Network)
Wyścig o miano najgorszego pilota jesieni trwa w najlepsze, a swojego kandydata wystawiło właśnie USA Network. Choć "Falling Water" nie pobije konkurencji, to tytuł najnudniejszego serialu sezonu ma już jak w banku.
Wyścig o miano najgorszego pilota jesieni trwa w najlepsze, a swojego kandydata wystawiło właśnie USA Network. Choć "Falling Water" nie pobije konkurencji, to tytuł najnudniejszego serialu sezonu ma już jak w banku.
Mocno ironiczny jest fakt, że fabuła "Falling Water" skupia się wokół snu, bo myśl o nim była jedyną, jaka przychodziła mi do głowy podczas niemal godzinnych męczarni z pilotowym odcinkiem serialu. Chociaż nie, była też druga. Nieustanna frustracja na twórców, że rozłożyli na łopatki kolejny ciekawy pomysł. Naprawdę chciałem polubić "Falling Water", wszak ambitnego science fiction nigdy dość, a to zdawało się mieć całkiem solidne fundamenty. No ale oczekiwania to jedno, a rzeczywistość drugie – jakkolwiek bym nie chciał, produkcji USA Netwok nie potrafię obdarzyć sympatią choćby w minimalnym stopniu.
Trudno właściwie powiedzieć, czym tak naprawdę ten serial jest. Łatwiej stwierdzić, czym chciałby być. Inteligentnym i zagadkowym dramatem z elementami science fiction i klasycznego thrillera. Połączenie nawet zachęcające, a gdy jeszcze dodamy do niego pomysł przypominający Nolanowską "Incepcję", by realistyczne sny przenikały się z rzeczywistością, mamy koncepcję, która mogła zamienić się w intrygujący serial, niekoniecznie tylko do obiadu. Producenci "Homeland" i "The Walking Dead" za sterami także obiecywali coś więcej niż kolejną przeciętną produkcję. Czemu więc to wszystko złożyło się na taki niewypał?
https://youtu.be/V-aFx95TsPQ
By poznać odpowiedź, trzeba chociaż spróbować wgłębić się w tutejszą fabułę. Opiera się ona na założeniu, że ludzkie sny są w jakiś sposób połączone, a złożenie ich w całość pozwoli odkryć jakąś tajemnicę. Brzmi nieco mgliście, ale powinno się rozjaśnić w trakcie oglądania, prawda? No niestety, nie bardzo. Po seansie jestem dokładnie w tym samym miejscu, w którym byłem wcześniej, z tą różnicą, że teraz nie mam już najmniejszej ochoty na zgadywanie, o co twórcom chodziło.
A zaczyna się jeszcze nieźle, bo od młodej kobiety, Tess (Lizzie Brocheré) i porodu, który w jednej chwili zamienia się w koszmar, gdy dziecko znika w tajemniczych okolicznościach. To wszystko oczywiście sen, ale na tyle realistyczny, że bohaterka jest wręcz przekonana, iż wydarzył się naprawdę, a ona jakimś sposobem tego nie pamięta. Jest zagadka, jest klimat i jest dość jasno poprowadzona fabuła, czyli dokładnie tak, jak miało być. Przynajmniej do czasu, aż na scenę zostają wprowadzeni kolejni bohaterowie tego dramatu, czyli Burton (David Ajala) i Taka (Will Yun Lee). Obydwaj są również dręczeni przez niezrozumiałe sny – pierwszy o tajemniczej kobiecie, drugi o swojej matce – które w pewien sposób łączą się z tym, co śni Tess. I to jest już niestety za dużo, by twórcy dali radę zapanować nad tą historią.
Mieszanie rzeczywistości ze snami/wizjami to akurat bardzo sympatyczny pomysł, co może potwierdzić inny serial USA Network ("Mr. Robot"), ale również bardzo niebezpieczny, jeśli nie umiemy z niego korzystać z umiarem. A to pojęcie jest twórcom "Falling Water" zupełnie obce. Cały premierowy odcinek to takie pomieszanie z poplątaniem, że już po kilkunastu minutach zupełnie mnie nie obchodziło, co z tego, co oglądam, jest prawdą, a co tylko snem. Potem zacząłem natomiast marzyć o tym, by ten dłużący się w nieskończoność bełkot wreszcie się skończył. Jeśli coś z niego zrozumieliście, to gratulacje, sądząc po opiniach recenzentów i widzów, jesteście jedynymi, którym się to udało.
Nie chodzi o to, żeby serial ujawniał przed nami od razu wszystkie swoje tajemnice, ale jednak są pewne granice, których należy się trzymać, by najzwyczajniej w świecie podtrzymać nasze zainteresowanie. Tymczasem "Falling Water" po obiecującym początku szybko staje się jednocześnie bezbrzeżnie nudne i wyjątkowo irytujące (połączyć jedno z drugim to spory sukces). Twórcom zapewne marzyło się, by rozkochani w ich serialu widzowie zaczęli go rozkładać na czynniki pierwsze i analizować scena po scenie, ale zapomnieli, że aby taki status osiągnąć, trzeba jednak fanów czymś zainteresować, a nie tylko podsuwać im łamigłówki do rozwiązania. Zwłaszcza że nie ma absolutnie żadnych przesłanek, by sądzić, że wszystko to dokądś prowadzi.
Odpowiedzi, czy choćby ich obietnic, nie ma tu prawie wcale, za to twórcy zarzucają nas pytaniami i wątpliwościami, które po godzinie oglądania układają się w kompletnie niezrozumiałą mozaikę. Trzeba przyznać, że dzieje się tu całkiem sporo – a to ktoś się zastrzeli, a to coś wybuchnie, a to kogoś potrąci samochód – ale trudno, by wzbudziło to w nas jakieś emocje, skoro brak jakichkolwiek wskazówek odnośnie tego, czemu to wszystko ma służyć. Zamiast zaintrygowania rośnie więc tylko poziom naszej frustracji, który sięga apogeum, gdy rzeczywistość miesza się z fantazją, a poszczególne wątki miksują w onirycznym pustosłowiu. Wyznacznikiem tajemniczości jest tylko płynąca ciurkiem woda (tytuł do czegoś zobowiązuje). Gdyby fabuła sunęła równie płynnie, może dałoby się w tę historię jakkolwiek zaangażować.
Bo nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdyby "Falling Water" było choć odrobinę jaśniejsze, całość można by ocenić naprawdę pozytywnie. Serial wyróżnia się przede wszystkim realizacyjnie – zdjęcia i muzyka tworzą klimat, jakiego mogłoby pozazdrościć mnóstwo innych produkcji i właściwie to tylko on przytrzymał mnie przed ekranem do końca odcinka. Cała reszta niestety skutecznie odstraszała i uniemożliwiała podążanie za fabułą. Ta jako taki sens miała tylko w wątku Tess, choć powiedzieć, by był on dobry to zdecydowane nadużycie. Pojawił się w nim po prostu niejaki Bill (Zak Orth) – nie pytajcie, skąd się wziął, nikt nam tego nie wyjaśnił – który w jakimś stopniu objaśnił, o co tu biega. Inna sprawa, że ogłaszał to komicznie brzmiącym, dudniącym głosem, co najmniej jakby rzecz dotyczyła jakichś prawd objawionych. Więcej dystansu to kolejna rzecz, którą twórcy "Falling Water" powinni sobie zanotować na przyszłość.
Ta jednak raczej nie będzie już dotyczyć tego serialu, bo mocno bym się zdziwił, gdyby miał on przetrwać. To niestety kolejny przykład na to, jak fatalne wykonanie może pogrążyć nawet najciekawszy pomysł. "Falling Water" sporo obiecuje, ale na tych obietnicach się kończy, bo wszystko, co ta produkcja ma najlepszego, zawiera się w jej opisie. Sam odcinek to nudna i męcząca podróż przez nieuporządkowaną wyobraźnię, której zdecydowanie przydałoby się solidne sprzątanie. Na takie ekstrawagancje szkoda jednak poświęcać swój czas. Lepiej nawet po prostu się zdrzemnąć, a nuż przyśni się Wam porządny serial?