Internetowe straszenie na małym ekranie. Recenzja "Channel Zero" telewizji Syfy
Mateusz Piesowicz
14 października 2016, 20:02
"Channel Zero" (Fot. Syfy)
Każda kolejna premiera stacji Syfy wzbudza we mnie dreszcz przerażenia – jakie okropieństwo przyjdzie recenzować tym razem? Ostatnia z nich, "Channel Zero", okazała się jednak całkiem znośna, choć do zachwytów daleka droga. Niewielkie spoilery.
Każda kolejna premiera stacji Syfy wzbudza we mnie dreszcz przerażenia – jakie okropieństwo przyjdzie recenzować tym razem? Ostatnia z nich, "Channel Zero", okazała się jednak całkiem znośna, choć do zachwytów daleka droga. Niewielkie spoilery.
"Channel Zero" w założeniu ma być horrorową antologią (na razie zaplanowano dwa sezony, kolejny za rok) opartą na tzw. creepypastach, czyli internetowych odpowiednikach historii z dreszczykiem opowiadanych przy ognisku. Brzmi to całkiem nieźle i pewnie zainteresowałbym się tematem z czystej ciekawości, gdyby nie fakt, że za realizację tegoż wzięła się stacja Syfy. Ciągle jeszcze nie odreagowałem po kontakcie z niejakim "Aftermath", więc wizja kolejnego serialu podobnej klasy nie napawała szczególnym optymizmem. Tak niskie oczekiwania na pewno nie zaszkodziły "Channel Zero", który, choć wad ma sporo, nie jest tak zły jak poprzednie produkcje rodem z Syfy.
Fabułę pierwszego sezonu oparto na "Candle Cove", pomyśle Krisa Strauba, opowiadającym o grupie ludzi wspominających tytułowy program telewizyjny, który oglądali w dzieciństwie. Jest on również centralnym punktem serialu, w którym za głównego bohatera robi psycholog Mike Painter (Paul Schneider), powracający do rodzinnego Iron Hill dręczony wspomnieniem zagadkowej śmierci piątki dzieci, w tym również jego brata bliźniaka, która wstrząsnęła okolicą przed laty. Łatwo się domyślić, że jest w tej historii coś niezwykłego, ponieważ serial nie bawi się w konwenanse i od samego początku atakuje nas dziwnymi, niepokojącymi scenami, z których nie sposób wysnuć sensowne wnioski. Atmosferę udaje się jednak wprowadzić całkiem skutecznie.
Dzięki temu powinno być łatwiej przymknąć oko na całe mnóstwo skrótów i scenariuszowych uproszczeń, od których "Channel Zero" wręcz kipi. Powinno, ale niekoniecznie się to udaje. Rozumiem, że celem twórców jest nas skutecznie przestraszyć, a ich serial w dużej mierze oparto na specyficznym klimacie, ale powiedzenie o bohaterach czegokolwiek chyba by jednak nie zaszkodziło. Tymczasem dostajemy tylko informację, że Mike jest psychologiem, stracił brata w dzieciństwie i od tego czasu nie pokazywał się rodzinnym Iron Hill. Nie ma więc absolutnie nic zaskakującego w tym, że w kolejnej scenie oglądamy go już w tym rzeczonym miasteczku, gdzie właściwie od razu zaczyna rozwiązywać zagadkę.
Nie ma sensu owijać w bawełnę – fabuła w "Channel Zero" jest wyłącznie pretekstem do opowiedzenia historyjki z dreszczykiem, co może i dobrze sprawdza się w internecie, ale w serialu telewizyjnym już nieco gorzej. Brak jakichkolwiek więzi z bohaterami nie sprzyja bowiem zaangażowaniu w ich historię, mimo że ta ma kilka intrygujących punktów. Cały pierwszy odcinek przypomina zresztą zlepek niezłych pomysłów, z których jednak nikt nie potrafił ułożyć satysfakcjonującej całości. Mamy powracające klimatyczne retrospekcje z dzieciństwa Mike'a i jego brata, mamy równie dziecinne, co niepokojące fragmenty wspomnianego już programu "Candle Cove" (zdecydowanie jest w nich coś niezwykłego, duży plus dla twórców tylko za nie), mamy wreszcie problemy głównego bohatera, które sprawiają, że nie wiadomo, co jest prawdziwe, a co to tylko wytwór jego wyobraźni.
Wszystko to jednak tylko wstawki połączone bardzo wątłą linią fabularną. Powrót bohatera do Iron Hill zgrano ze zniknięciem kolejnego dziecka, do mieszanki dorzucono jego dorosłych już przyjaciół i próbującą zapomnieć o przeszłości matkę (w tej roli zdecydowania za dobra na ten serial Fiona Shaw), a zakończono gonitwami za przerażającymi postaciami żywcem wyjętymi z dziecięcego programu. Cóż, trzeba twórcom oddać, że nie bawią się w półśrodki i od razu wyciągają najcięższe armaty.
Brzmi to wszystko nieco amatorsko i takie też miałem odczucie, oglądając pierwszy odcinek. Ot, zebrała się grupka znajomych i postanowiła nakręcić przerażającą historyjkę. Nie byłoby w tym nic złego, ba, takie podejście do horroru mogło się nawet opłacić, gdyby nie fakt, że w końcu wychodzi na jaw, jaka stacja za tym wszystkim stoi. "Channel Zero" mogłem sporo wybaczyć do pewnego momentu. Pal licho braki scenariuszowe i ledwie naszkicowane postaci – klimat i straszenie bliżej nieokreślonymi obrazami z dzieciństwa robiły swoje. Przecież sam pomysł, by źródło lęku umieścić we wspomnieniach sprzed lat to strzał w dziesiątkę, z którego skutecznie korzystało całe mnóstwo horrorów. Takie podejście wymaga jednak pewnego wyrafinowania, a to ostatnia rzecz, o jaką oskarżyłbym produkcję rodem z Syfy.
"Dorosłość to tylko maska, pod którą wszyscy ciągle jesteśmy dziećmi" – mówi na samym początku odcinka Mike i jest to naprawdę świetnym wprowadzeniem do serialu, który mógłby stopniowo eksplorować najgłębiej skrywane lęki swoich bohaterów. Mógłby, ale zamiast tego podaje nam swój główny twist jak na tacy już w pierwszym odcinku, a wcześniej zabija cały nastrój dziwacznymi postaciami na czele z czymś, co przypomina pokręconą wersję wróżki zębuszki. Niepoważne? Jak najbardziej i stojące w wyraźnej opozycji z resztą odcinka, który całkiem nieźle radził sobie jako serialowy odpowiednik popularnych, internetowych straszaków.
O ile jednak creepypasta u swoich fundamentów ma bogatą wyobraźnię odbiorcy, która dopowiada mu to, co reszta historii pozostawia niewyjaśnionym, o tyle serial Syfy tej niejednoznaczności pozbywa się w brutalny sposób. Zamiast pozwolić widzom na swobodną interpretację i potrzymać nas w niepewności choć przez chwilę, atakuje taką dosłownością, że całe napięcie znika w jednej chwili, przemieniając "Channel Zero" z może mało odkrywczej, ale klimatycznej historii w kolejny taśmowo produkowany "serial horroropodobny". Nie najgorszy, o klasę lepszy od innych niedawnych propozycji Syfy, ale ciągle przeznaczony przede wszystkim dla zdesperowanych miłośników gatunku, którzy obejrzą wszystko, co choćby opowieść z dreszczykiem przypomina.