Sarah Jessica Parker i kryzys małżeński. Recenzujemy "Rozwód" – nowy komediodramat HBO
Marta Wawrzyn
10 października 2016, 19:03
"Divorce" (Fot. HBO)
Depresyjne komediodramaty właśnie weszły na nowy poziom. "Rozwód" od HBO opowiada o pięćdziesięciolatkach, których życiowe kryzysy osiągnęły apogeum i bardziej przerażają niż bawią.
Depresyjne komediodramaty właśnie weszły na nowy poziom. "Rozwód" od HBO opowiada o pięćdziesięciolatkach, których życiowe kryzysy osiągnęły apogeum i bardziej przerażają niż bawią.
Sarah Jessica Parker to już nie Carrie Bradshaw. Teraz ma na imię Frances, mieszka z rodziną na przedmieściach Nowego Jorku i coraz częściej zadaje sobie pytanie, jaki jest sens to dalej ciągnąć. W jej małżeństwie z Robertem (Thomas Haden Church) jest wszystko oprócz miłości czy tym bardziej pasji – to dwójka ludzi, którzy wydają się być ze sobą z przyzwyczajenia i "bo tak trzeba", mimo że ewidentnie działają sobie na nerwy i najlepiej czują się wtedy, kiedy są z dala od siebie. Rutyna, w której poirytowanie i frustracja mieszają się każdego dnia z poczuciem bezpieczeństwa – jak długo tak można?
Zapewne odpowiedź by brzmiała, że można tak jeszcze latami, gdyby ta para nie wylądowała na 50. urodzinach jej koleżanki Diane (znana z "Saturday Night Live" Molly Shannon). Impreza szybko przybiera groteskowy charakter, bo "szczęśliwa" jubilatka po pijaku wpada w szał, w efekcie czego jej mąż Nick (Tracy Letts) ląduje w szpitalu. To sprawia, że Frances postanawia w jednej chwili zmienić swoje życie, aby nie skończyć tak jak oni. I mówi o tym Robertowi, oczywiście zanim zdąży cokolwiek przemyśleć. To tylko początek, pilot "Rozwodu" zawiera jeszcze kilka twistów, które całkowicie odbierają tę odrobinę sympatii, którą da się obdarzyć bohaterów na samym początku.
Ponieważ obejrzałam już sześć odcinków "Rozwodu", wiem dwie rzeczy. Po pierwsze, pilot jest najlepszym odcinkiem i właściwie jedynym, w którym serial częściej bawi niż zasypuje widza trudnymi tematami (choć oczywiście na trudnych tematach opiera się cały koncept). Po drugie, serial stworzony przez Sharon Horgan ("Catastrophe") jest szalenie nierówny, a doszukiwanie się w nim komedii z czasem staje się coraz bardziej karkołomne. W miarę jak zagłębiamy się w sprawy małżeńskie Frances i Roberta, a także poznajemy bliżej ich przyjaciół, depresyjne elementy tylko się mnożą.
To świat pięćdziesięciolatków, którzy dwie, trzy dekady temu mieszkali w Nowym Jorku i pewnie prowadzili życie nie tak odległe od tego znanego telewidzom z "Seksu w wielkim mieście". Tyle że postanowili dorosnąć, kupili wielkie domy na przedmieściach, założyli rodziny i dziś, jeśli tylko mają czas o tym myśleć i popatrzeć na to z dystansu, czują, że ich życie zmierza donikąd. To nie jest tylko przypadek dwójki głównych bohaterów, to samo przeżywają ich znajomi Diane i Nick – w pewnym momencie Nick mówi, że małżeństwo to parszywa rzecz, ale rozwód byłby jeszcze gorszy – czy też Dallas (Talia Balsam, czyli Mona z "Mad Men"), druga z przyjaciółek Frances.
Serialowi HBO nie można odmówić tego, że jest inteligentny, dobrze napisany i pewnie mówi więcej prawdy o życiu, niż byśmy chcieli. Sporo tu pomysłowych żartów słownych i sytuacyjnych, które wprowadzają nutkę słodyczy do tej gorzkiej opowieści o tym, co się dzieje, kiedy kończy się miłość. Oglądając "Rozwód", nie raz, nie dwa szczerze się zaśmiejecie, słuchając kłótni Roberta i Frances, czy też uśmiechniecie się, kiedy na chwilę zejdą z wojennej ścieżki i zaczną wspominać to, co było dobre, albo szczerze rozmawiać o tym, co i kiedy zepsuli. Znajdziecie w serialu elementy typowego sitcomu, trochę farsy, tragikomedii i sporo emocji typowych dla stawiających na realizm dramatów o tzw. prawdziwym życiu. I przez większość czasu ten miks prezentuje się naturalnie, choć da się zauważyć problemy z przeskakiwaniem z jednej bajki do drugiej i próbami złapania właściwego tonu.
Zdarzają się fajne momenty, kiedy Sarah Jessica Parker plotkuje z nowymi koleżankami o seksie – i wtedy przypomina się jej poprzedni serial i rola, która już zawsze będzie ją definiować jako aktorkę. Nieźle wypada odcinek, w którym relacje Roberta i Frances przypominają "Wojnę państwa Rose", choć do komediowych ekstremów nigdy nie dochodzi. Trochę ciepła w to wszystko wnosi świąteczna wyprawa do rodziców, podczas której, o dziwo, nikt nikogo nie próbuje zamordować. Wiele rzeczy może tu się podobać.
Jak na produkcję HBO przystało, "Rozwód" wygląda na przemyślany pod każdym względem. Serial ma swój charakterystyczny styl, na który składają się zaśnieżone przedmieścia, kolejki podmiejskie, ciuchy vintage noszone przez Frances i króciutka, ale zrobiona z pomysłem czołówka. To wszystko jest jakieś – podobnie jak humor, bohaterowie, ich wzajemne przepychanki, kłótnie i spokojne rozmowy. A jednak nie zawsze to działa.
Największy problem "Rozwodu" to bohaterowie, których za nic nie da się polubić, wrzuceni w świat, w którym coś takiego jak "żyli długo i szczęśliwie" nie istnieje. Serial HBO bywa brutalny i dołujący aż do przesady, a Frances i Robert to para irytujących ludzi, którzy wydają się nieszczególnie do siebie pasować – jak oni w ogóle przeżyli te wszystkie lata ze sobą!? – i z którymi piekielnie trudno się zżyć. Oglądanie ich perypetii raczej bywa niż jest przyjemnością, a ich losy w ciągu sześciu odcinków ani przez moment nie zaczęły mnie obchodzić. A już z pewnością nie wyobrażam sobie, że będę tę ich wojnę oglądać przez kilka sezonów.
Nieuczciwie byłoby napisać, że to serial nieudany, bo tak nie jest. "Rozwód" dobrze wpasowuje się w nurt ambitnych komediodramatów, które mówią jakąś prawdę o nas wszystkich, i niewątpliwie dokłada tutaj jakąś cegiełkę od siebie. Ma świetnie napisane dialogi, znakomitych aktorów w rolach głównych i wystarczająco inteligentny scenariusz, bym chciała poświęcać mu czas. Na papierze wszystko prezentuje się super. Ale jeśli czuję, że mam ochotę zabić oboje głównych bohaterów, zanim zdążą pozabijać się sami, to znaczy, że coś tu nie do końca wyszło.