Trzeba się wsłuchać. Recenzja pilota "Frequency" – nowego serialu CW
Michał Kolanko
9 października 2016, 18:03
Fot. CW
Są seriale, które rozbudzają wielkie oczekiwania, ale okazują się wielkimi rozczarowaniami. Są i takie, po których nie oczekujemy nic, tylko po to by zaskoczenie było bardzo przyjemne. Takim serialem jest "Frequency".
Są seriale, które rozbudzają wielkie oczekiwania, ale okazują się wielkimi rozczarowaniami. Są i takie, po których nie oczekujemy nic, tylko po to by zaskoczenie było bardzo przyjemne. Takim serialem jest "Frequency".
"Frequency" jest wtórne, i to na dwóch poziomach. Po pierwsze, bo to adaptacja/reboot filmu sprzed szesnastu lat pod tym samym tytułem, w którym Dennis Quaid i Jim Caviezel komunikowali się w czasie przez amatorskie radio. Po drugie, bo podróże w czasie i zmiany w czasoprzestrzeni to temat tak wyeksploatowany, że w zasadzie nie ma ani teorii, ani mechanizmu, który nie byłby już w ten czy inny sposób pokazany. Ale we "Frequency" zupełnie nie o to chodzi. Efekt "zmiany linii czasu" jest ciekawie pokazany, choć oczywiście nie jest czymś, co może zostać uznane za oryginalne".
Paradoksalnie, to zupełnie nieważne. "Frequency" to przede wszystkim historia o komunikacji. Tej najbardziej osobistej – między ludźmi w rodzinie – i tej na przestrzeni lat. Amatorskie radio staje się tu tylko symbolem. Pierwszy odcinek rozwija się dość przewidywalnie, ale fakt, że wiele rzeczy już widzieliśmy, zupełnie nie przeszkadza. Historia opowiedziana tutaj ma swoją dynamikę i przede wszystkim atmosferę.
Raimy Sullivan (Peyton List) komunikuje się poprzez dekady ze swoimi ojcem Frankiem (Riley Smith), z 2016 roku do 1996 – gdy rządził Bill Clinton, a komputery miały kineskopowe ekrany. To nostalgiczno-sentymentalna podróż w czasie, w której nie chodzi wcale o zbawianie świata, tylko o korektę rodzinnej tragedii. Oczywiście, jak to zwykle z tego typu sytuacjami bywa, korekta prowadzi do nieprzewidzianych konsekwencji, a zmiana jednego klocka w układance dwadzieścia lat wcześniej wywołuje efekt domina. Tu najwięcej skojarzeń jest z "Powrotem do przyszłości", chociaż oczywiście w czasie podróżuje tylko informacja, a nie DeLorean z pasażerami.
"Frequency" jest bardzo sprawnie zbudowane – równoległe wątki, w których na przestrzeni lat ojciec i córka rozwiązują sprawy kryminalne, a także chwile gdy "pojawiają się" wspomnienia z nowej linii czasu ogląda się naprawdę dobrze. Ponownie – nie ma tu nic zachwycającego ani szczególnie nowego. Ale mieszanka nostalgii, ciepła i kilku ciekawych pomysłów sprawia, że "Frequency" bardzo dobrze się ogląda.
To jasne, że każda historia oparta na podróżach w czasie będzie nieuchronnie zderzać się z paradoksami i logicznymi dziurami, zwłaszcza jeśli pojawiają się próby spójnego, naukowego wytłumaczenia tego, co się dzieje. Jeremy Carver ("Supernatural", "Being Human") nie próbuje nawet – poza krótką wzmianką o burzy elektromagnetycznej – budować żadnej teorii, co i dlaczego się dzieje. I bardzo dobrze – to tylko psułoby ogólny efekt w przypadku tego serialu, którego siła nie tkwi w nauce, a w emocjach.
Reboot pomysłu, który oglądaliśmy na dużym lub małym ekranie, zawsze jest ryzykowny, zwłaszcza jeśli oryginał nie pochodzi z zamierzchłej epoki. Ostatnie projekty serialowe dobitnie to pokazują. W tym przypadku twórcom serialu jest o tyle łatwiej, że chociaż film był dobrze oceniany, to nie stał się raczej produkcja kultową, taką, do której często się wraca lub odnosi. I dlatego odświeżenie tego pomysłu i rozbudowanie go o mniej lub bardziej typowy policyjny procedural ma sens.
Oczywiście pozostaje pytanie, na ile twórcom wystarczy wiarygodnych pomysłów z równolegle prowadzoną akcją w dwóch okresach historycznych. I na ile ta nostalgia, specyficzna atmosfera i klimat będą wystarczające, by w kolejnych odcinkach utrzymać zainteresowanie widza. Na pewno jednak w tej chwili pierwszy odcinek "Frequency" jest miłym zaskoczeniem. Na tle wysokobudżetowych hitów ta kameralna historia wydaje się wystarczająco wciągająca, by czekać na kolejne odcinki.