Nowy początek. Recenzja premiery 5. sezonu "Arrow"
Marcin Rączka
8 października 2016, 18:34
"Arrow" (Fot. CW)
Po fatalnym 4. sezonie "Arrow" powrócił do ramówki z nowymi odcinkami. Gorzej już być nie może. Produkcja CW sięgnęła dna, a 5. seria daje nadzieję na nowy, lepszy początek. Spoilery!
Po fatalnym 4. sezonie "Arrow" powrócił do ramówki z nowymi odcinkami. Gorzej już być nie może. Produkcja CW sięgnęła dna, a 5. seria daje nadzieję na nowy, lepszy początek. Spoilery!
"Arrow" to klasyczny przykład serialu, który po niezłym początku i przyzwoitej kontynuacji w 2. sezonie w kolejnych latach zaczynał staczać się na dno. Już 3. sezon był dla twórców pewnego rodzaju ostrzeżeniem. Z kolei o 4. serii chyba każdy z nas chciałby zapomnieć. Ciągnący się przez 23 odcinki wątek Damiena Darhka był najgorszym fragmentem "Arrow" od czasu premiery. Do dziś nie rozumiem, kto w obsadzie produkcyjnej serialu CW pozwolił na tak wyraźny spadek formy i dlaczego praca scenarzystów nie była w żaden sposób nadzorowana. Tej katastrofy dało się uniknąć, gdyby tylko Darhk zabity został około 10 odcinków wcześniej. 4. seria odeszła więc do historii i ostatecznie o niej zapomniałem. Mimo to po premierze 5. sezonu "Arrow" nie spodziewałem się wiele. Wprost przeciwnie – myślałem, że będzie równie słabo. I wiecie co? Twórcy zdołali mnie zaskoczyć. Pozytywnie.
Daleki jestem od wystawiania nowemu odcinkowi "Arrow" znaku jakości i wychwalania pod niebiosa. Na to – mam nadzieję – przyjdzie jeszcze czas. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że twórcy uczą się na błędach. Z drugiej strony, po tak słabym 4. sezonie, jako przeciętnego widza oglądającego "Arrow" od początku, jest mnie dość łatwo zadowolić. I faktycznie odcinek pt. "Legacy" okazuje się być lepszy od wszystkiego, co oglądałem przed rokiem. Ma w sobie sporo dynamiki, całkiem niezłą historię, zaskakująco dobrze zrealizowane sceny walk i do minimum ogranicza wątki związane z 4. serią. W efekcie jesteśmy świadkami początku nowej historii, w której Oliver Queen również uczy się na błędach. Po śmierci Laurel i bez Diggle'a u boku jest nieco inną osobą, łączącą dwie funkcje – mściciela w zielonym stroju z łukiem w dłoni i burmistrza Star City.
Niewiele jest rzeczy, które w 4. sezonie "Arrow" wyszły dobrze, ale nie ukrywam, że gdy twórcy postanowili uśmiercić postać Laurel Lance, przyklasnąłem tej decyzji. Postać grana przez Katie Cassidy irytowała widzów od pilotowego odcinka, a swoje apogeum głupoty osiągnęła na przestrzeni dwóch kolejnych sezonów. Dziś Laurel w serialu już nie ma. Jej śmierć nauczyła Olivera, że w pewnych sytuacjach nie można odpuszczać. Mam nadzieję, że twórcy nie będą kolejny raz proponować widzom moralnych dylematów Queena, a Green Arrow w odpowiednich momentach nie będzie wahał się, by zabić. Małą próbkę widzieliśmy w recenzowanym odcinku, gdy Thea (przejmująca trochę rolę "wkurzającej Laurel") próbowała przemówić do rozsądku swojemu bratu.
Twórcy nie czekali zbyt długo z wyjaśnieniem, na czym polegała obietnica z odcinka "Eleven-Fifty-Nine". Duch Laurel pojawiał się w "Legacy" dość często (przyznaję, że widząc pomnik Black Canary, parsknąłem śmiechem do ekranu) i mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, by próbować ją wskrzesić. Być może jej superbohaterskie alter ego (zgodnie z życzeniem) ujrzymy już za tydzień, gdy Oliver zabierze się za budowanie nowej drużyny. Stara ekipa została bowiem ostatecznie rozbita i uważam, że był to jedyny sensowny ruch. Formuła z Digglem i Theą w pewien sposób się wyczerpała, a Green Arrow potrzebuje wokół siebie nowych ludzi.
Cieszy też fakt, że scenarzyści wracają do normalności w kreowaniu przeciwników Olivera Queena. Nie oglądamy na ekranie postaci z filmów fantasy z magicznymi mocami. Tobias Church (w tej roli znany z "The Walking Dead" Chad L. Coleman) jako gangster starający się przejąć kryminalne organizacje w Star City to przeciwnik godny nie tylko dla Green Arrowa, ale też burmistrza Olivera Queena. Z kolei tajemniczy łucznik z końcówki odcinka to furtka na bardziej rozbudowany główny wątek w nowej serii.
Jak już wspomniałem wcześniej – "Arrow" wypadł też zaskakująco dobrze w choreografii walk. Pozytywnie zaskoczyła mnie spora ilość długich ujęć i ciekawie prowadzona kamera. W 4. sezonie szwankowało to dość mocno i wydawało się, że każda szybsza scena z użyciem kaskaderów jest do siebie podobna. Tym razem twórcy stanęli na wysokości zadania. Oby nie po raz ostatni.
O dziwo, nie mogę się też przyczepić do retrospekcji. Są one o tyle ciekawe, że w końcu zbliżamy się do wydarzeń, które poprzedziły powrót Olivera Queena do Starling City w premierze serialu. Wizyta w Rosji, wątek organizacji Bratva i Anatoli – stary przyjaciel głównego bohatera – sugerują, że w końcu wybijające z rytmu przerywniki w postaci flashbacków da się oglądać.
Miało być tak źle, tymczasem "Arrow" serwuje swoim fanom całkiem przyzwoity odcinek na start 5. sezonu. Twórcy nie silą się na nadprzyrodzone historie z kosmosu. Stawiają na bardziej przyziemną historię, w której Oliver Queen jako burmistrz Star City za dnia przewodzi miastu, a nocą rozprawia się z kryminalistami jako Green Arrow. Do minimum ograniczono wątki miłosne (i dobrze!), a wypalone postacie Diggle'a i Thei powoli schodzą na drugi plan. W zamian twórcy stawiają na więcej akcji, nowych bohaterów (część z nich pojawi się zapewne już w drugim odcinku pt. "The Recruits") i powoli odbijają się od dna.
Jeśli wątpicie, czy warto wrócić do "Arrow", na sam koniec zwrócę uwagę na jedną rzecz: premiera 5. sezonu okazała się dużo lepsza od rozczarowującego otwarcia 3. sezonu "The Flash". Kto mógł się tego spodziewać?