Sama przeciw wszystkim. Recenzujemy "Conviction", nowy serial z Hayley Atwell
Mateusz Piesowicz
5 października 2016, 19:32
"Conviction" (Fot. ABC)
Hayley Atwell, czyli do niedawna agentka Carter, zmieniła właśnie stroje z epoki na bardziej współczesne i została prawniczką z problemami w nowym serialu ABC. Nie wiem tylko w jakim celu. Spoilery.
Hayley Atwell, czyli do niedawna agentka Carter, zmieniła właśnie stroje z epoki na bardziej współczesne i została prawniczką z problemami w nowym serialu ABC. Nie wiem tylko w jakim celu. Spoilery.
ABC nie ustaje w próbach taśmowego produkowania seriali na modłę tych autorstwa Shondy Rhimes. Po fatalnym "Notorious" przyszedł czas na niewiele lepsze "Conviction". W gruncie rzeczy jedyną zaletą obydwu jest fakt, że na ich tle dzieła Shondalandu wyglądają na niemal doskonałe. A jeśli znacie choć jedno z nich, to wiecie, że do doskonałości im bardzo daleko. Ciągle to jednak półka wyżej niż takie wyroby "shondopodobne" jak "Conviction".
Fabularnie serial autorstwa duetu Liz Friedlander i Liz Friedman nie prezentuje absolutnie nic ciekawego. To po prostu kolejny prawniczy procedural, którego nie stać nawet na jakiś w miarę oryginalny punkt wyjściowy. Bo trudno za taki uznać powołanie specjalnego wydziału nowojorskiej prokuratury, Conviction Integrity Unit, który ma się zajmować ponownym rozpatrywaniem zakończonych spraw, w których istnieje podejrzenie skazania niewłaściwej osoby. Tylko pisząc to zdanie, zachciało mi się ziewać, więc pewnie twórcy mają jakiegoś asa w rękawie i w skład CIU wchodzą same nietuzinkowe charaktery, prawda? No cóż…
Popatrzmy: szefową zostaje była pierwsza córka, skandalistka, ale też absolutnie genialny prawniczy umysł, Hayes Morrison (Atwell), a wspierać ją mają zżerany przez ambicję Sam Spencer (Shawn Ashmore), naiwna Tess Larson (Emily Kinney), twarda Maxine Bohen (Merrin Dungey) i facet z przeszłością, ale i silnym kręgosłupem moralnym, czyli Franklin Cruz (Manny Montana). Oczywiście wszyscy mają swoje problemy, o których serial musiał nas poinformować z subtelnością młota pneumatycznego i z tkliwą muzyczką w tle. Grupy, która bardziej pasowałaby pod określenie gangu stereotypów, pewnie sam bym nie wymyślił.
"Conviction" nawet nie próbuje udawać, że stać go na coś oryginalnego. Każda przewijająca się przez ekran postać to chodzący schemat, który można by bez jakichkolwiek zmian wyciąć ze scenariusza i umieścić w dowolnie wybranym proceduralu. Zero indywidualnego podejścia i świeżych pomysłów – serialowe "kopiuj – wklej" w najgorszej formie. O ile jednak nijakość drugiego planu mógłbym wybaczyć, o tyle z bólem przychodzi mi pogodzić się z myślą, że te same zarzuty należy skierować ku tutejszej głównej bohaterce.
Skłamałbym, mówiąc, że los "Conviction" nie obchodził mnie ani trochę – kibicowałem temu serialowi, by choć trochę wybił się ponad przeciętność z jednego powodu. Mowa oczywiście o Hayley Atwell, dla której tutejsza rola miała chyba być jakiegoś rodzaju nagrodą pocieszenia za brutalne skasowanie "Agentki Carter". Wyszło jednak w ten sposób, że prawdopodobnie przez kilka tygodni pomęczymy się wraz z nią, patrząc, jak próbuje wycisnąć cokolwiek z postaci Hayes Morrison, dopóki "Conviction" nie zniknie z ramówki (kiepska oglądalność na starcie sugeruje, że długo to nie potrwa).
Szanse na to, że Atwell uda się sprawić, byśmy zapamiętali jej bohaterkę z innych powodów niż świetnego wyglądu o każdej porze dnia i nocy (nawet w więziennej celi, na kacu i po kokainie), są jednak niewielkie. Choć serial wręcz do nas krzyczy z niemal każdego zakątka, że oto mamy do czynienia ze złożoną postacią. Dzieciństwo w Białym Domu, niemal stuprocentowa skuteczność w roli prawniczki, a w końcu nawet praca na uniwersytecie – to jedna strona medalu. Drugą są tabloidowe afery i narkotyki, które wplątały ją w układ z prokuratorem (w tej roli Eddie Cahill). Ona sprawi, że ten będzie dobrze wyglądał z uniewinnionymi ofiarami błędnych skazań, a on w zamian nie wplącze ją w kolejną aferę. Rzecz dotyczy również matki Hayes, klona Hillary Clinton, która akurat startuje do Senatu, więc awantura z córką i narkotykami nie wyglądałaby dla niej zbyt dobrze.
Schematy, schematy, schematy – twórczynie "Conviction" starają się dodać swojej bohaterce głębi, ale rezultat jest odwrotny od zamierzonego. Hayes to w stu procentach sztuczna postać, z którą ani nie idzie się specjalnie związać emocjonalnie, ani nie ma się szczególnej ochoty, by jej kibicować. I tak wiadomo, jak się to w każdym przypadku skończy. Jedyne, co odczuwałem to żal, że Hayley Atwell marnuje się w tym wypełnionym kliszami serialu i nawet fakt, że dzięki temu miała kilka okazji, by zaprezentować się w wystrzałowych strojach, nie zmienia moich uczuć.
Nie można powiedzieć, by "Conviction" było całkowicie nieoglądalne, bo miłośnicy procedurali i ich liniowej, przewidywalnej fabuły, którą można śledzić, robiąc akurat coś innego, będą usatysfakcjonowani tym, co tu zobaczą. Skazaniec, wszystkie dowody wskazujące przeciwko niemu, coraz mniej czasu i wreszcie błysk geniuszu, dzięki któremu w ostatnim momencie wszystko kończy się dobrze. Uśmiechy, uściski, łzy w oczach, koniec. I tak co tydzień, z mniejszymi lub większymi odstępstwami. Do tego szybki montaż i równie wysokie tempo wyrzucania z siebie kolejnych błahych kwestii przez poszczególnych bohaterów, mające sugerować, że mamy do czynienia z nowoczesnym dramatem. Ciekawe, czy na kimś to rzeczywiście robi wrażenie.
Obecność "Conviction" w ramówce naprawdę trudno w jakiś logiczny sposób uzasadnić (nie, "inni są gorsi", to nie jest logiczne uzasadnienie), bo podobnych seriali było i ciągle jest od groma, a ten w żaden sposób się na ich tle nie wyróżnia. Sztuczne dramaty, sztuczne romanse, sztuczne postaci – na takie atrakcje nawet widownia amerykańskich telewizji ogólnodostępnych kusi się coraz rzadziej, więc nie znajduję powodów, byście Wy to robili. No chyba że baaaardzo lubicie Hayley Atwell. W takim wypadku polecam przeklatkowanie kolejnych odcinków i zatrzymanie się na scenach z jej udziałem. Sam zamierzam wcielić ten plan w życie od przyszłego tygodnia.