Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Recenzujemy premierę 2. sezonu "Ash kontra martwe zło"
Mateusz Piesowicz
3 października 2016, 19:33
"Ash vs Evil Dead" (Fot. Starz)
Najbardziej szalony punkt jesiennej ramówki już znamy – "Ash kontra martwe zło" wrócił z 2. sezonem na HBO GO i nie zamierza ani trochę spuszczać z tonu. Miłośnicy radosnej ekranowej jatki będą zachwyceni. Spoilery.
Najbardziej szalony punkt jesiennej ramówki już znamy – "Ash kontra martwe zło" wrócił z 2. sezonem na HBO GO i nie zamierza ani trochę spuszczać z tonu. Miłośnicy radosnej ekranowej jatki będą zachwyceni. Spoilery.
Zacząć trzeba od ostrzeżenia: "Ash kontra martwe zło" to nadal dokładnie ten sam serial co przed rokiem. Jeśli więc nie gustujecie w B-klasowych horrorach, świadomych swojego bezsensu i czerpiących ogromną przyjemność z jak najbardziej pomysłowego i brutalnego pozbywania się kolejnych potworów (i nie tylko), to nawet nie próbujcie podchodzić do nowej odsłony przygód Asha Williamsa i jego towarzyszy. Zapowiada się ona bowiem na jeszcze bardziej szaloną, krwawą i wypełnioną specyficznym, zdecydowanie nie trafiającym do każdego, humorem.
Jeśli jednak wszystkie powyższe elementy są miodem na Wasze uszy, to śmiało możecie dopisywać serial Starz do obowiązkowych punktów tygodnia. Bo dzieło rozwijające uniwersum zapoczątkowane filmowym "Martwym złem" nadal doskonale bawi się, żonglując niskich lotów dowcipami i ludzkimi wnętrznościami fruwającymi z lewa na prawo i z powrotem. Zamiennie z kończynami oczywiście. Ewentualnie wszystkim naraz, podlanym jeszcze hektolitrami tryskającej radośnie z każdego zakamarka krwi.
Twórcom "Ash kontra martwe zło" nawet przez głowę nie przeszło, by próbować wprowadzać do tego świata jakieś zalążki sensu. Efekt niczym nieskrępowanej, ostrej jak piła mechaniczna zabawy prysłby wtedy niczym bańka mydlana. Serial kontynuuje więc historię porzuconą w zeszłym sezonie, dając swoim bohaterom przyzwoity pretekst do masakrowania demonicznych zastępów. Bo przecież zakłócenie wypełnionego imprezowaniem i mocno zakrapianego alkoholem oraz przygodnym seksem życia to wystarczający powód, by się wściec i przeładować strzelbę. Ash (Bruce Campbell) porzuca więc idyllę w Jacksonville, by wraz z Pablem (Ray Santiago) i Kelly (Dana DeLorenzo) ponownie uratować świat przed piekielnym zagrożeniem.
Więcej informacji jest właściwie zbędne, ale wspomnijmy jeszcze, że w sprawę zamieszana jest również Ruby (Lucy Lawless), która mocno się przeliczyła w kwestii kontroli nad demonicznymi hordami oraz dobrze nam znana diabelska księga, czyli "Necronomicon". Fabuła to rzecz jasna tylko pretekst do malowniczej rozróby, ale nie można odmówić twórcom tego, że inwestują w swoje postaci. Na czele oczywiście z Ashem, który przeszedł naprawdę długą drogę od czasów ostatnich filmowych występów. W rozmowie z nami Bruce Campbell podkreślał, że Ash nie jest takim zwykłym idiotą z piłą mechaniczną zamiast ręki. Za tym facetem kryje się coś więcej i serial rzeczywiście stara się eksplorować tę postać.
Szybko staje się jasne, że w 2. sezonie dowiemy się sporo o przeszłości Asha – już w pierwszym odcinku przybywamy do jego rodzinnego Elk Grove, w którym nasz bohater nie cieszy się zbytnią popularnością oraz poznajemy jego ojca, Brocka Williamsa we własnej osobie (w tej roli amerykańska legenda telewizji sprzed lat, Lee Majors). Pewnie, że nie jest to nic szczególnie wyrafinowanego, ale tutaj te proste scenariuszowe schematy pasują jak ulał. Obowiązkowo pojawia się więc miłość sprzed lat (Michelle Hurd), teraz oczywiście będąca żoną szkolnego frajera (Stephen Lovatt), a Ash musi zmierzyć się z własnymi, niemiłymi wspomnieniami. Ładnie wpleciono w to również nawiązania do filmów, a twórcy zapowiadają, że będzie ich więcej – fani odnajdą więc dodatkową frajdę w ich odszukiwaniu.
Zdecydowanie najciekawiej zapowiada się wątek trudnej relacji Asha z ojcem, bo to dzięki niemu powinniśmy poznać inną stronę tytułowego bohatera. Krótki występ Lee Majorsa w premierowym odcinku wystarczył, by dało się zauważyć mnóstwo podobieństw miedzy panami Williamsami. Obydwaj są na bakier z delikatnością, za nic mają społeczne konwenanse, lubują się w suchych dowcipach i płci pięknej (bez względu na wiek). Powtórzę się – tak, to bardzo schematyczne przedstawienie, ale nie da się ukryć, że najzwyczajniej w świecie działa. Sentymentalna podróż Asha będzie pretekstem do mnóstwa oklepanych dowcipów, na które już zacieram ręce, bo tego faceta po prostu nie da się nie lubić.
Cały swój ekranowy urok zawdzięcza on oczywiście Bruce'owi Campbellowi, który znów przechodzi samego siebie. Jak nie uwielbiać faceta, który pomiędzy zmasakrowaniem jednego potwora piłą mechaniczną, a odstrzeleniem paskudnej głowy drugiemu, zawsze znajdzie chwilę, by rzucić jakimś one-linerem i ozdobić go zniewalającym uśmiechem? Nie wspominając o fakcie, że przed akcją obowiązkowo skrapia się wodą kolońską i puszcza do nas oczko?
Ash to stuprocentowy idiota i postać przerysowana do granic możliwości, ale jednocześnie gość, któremu bardzo łatwo jest kibicować. To chodzące zbiorowisko wad i karykatura stereotypowej męskości, ale mająca tak olbrzymi urok osobisty, że jesteśmy w stanie mu wiele wybaczyć. Tym bardziej, że wiadomo, iż gdzieś pod tą wierzchnią powłoką kryją się prawdziwe uczucia – w tym sezonie Ash powinien mieć sporo okazji, by je przed nami odsłonić.
Ale oczywiście bez przesady, bo serial Starz to w głównej mierze ciągle obrzydliwa i niedorzeczna krwawa jatka, której amatorzy będą wniebowzięci tym, co zobaczą. Ilość szalonej akcji w samym tylko premierowym odcinku jest ogromna, a mogę Wam zdradzić, ze to dopiero początek – już za tydzień zobaczycie scenę tak ohydną, że aż mnie ciekawi, jak na nią zareagujecie. Ale nie uprzedzajmy faktów. Wystarczy powiedzieć, że "Ash kontra martwe zło" w nowym sezonie przeskoczył poprzeczkę, którą sam sobie przed rokiem zawiesił. Przerysowana przemoc i praktyczne efekty specjalne wyglądają wprost niesamowicie.
Podobnie pozytywne wrażenie robi reszta serialu, który oczywiście nigdy nie zamieni się w wielką telewizję. Wystarcza jednak samoświadomość twórców i nieustanne mruganie okiem do widzów, by ci mieli ogromną uciechę z kolejnych krwawych dowcipów. Ashu Williamsie, nigdy się nie zmieniaj!