Nasz top 13: Najlepsze seriale skandynawskie
Redakcja
27 września 2016, 21:33
Od sławnych na cały świat klimatycznych kryminałów, przez seriale polityczne i political fiction, aż po rewelacyjne historie z życia wzięte i na drugim biegunie – zahaczające o fantastykę. Skandynawia wyprodukowała w ostatnich latach mnóstwo świetnych seriali.
Od sławnych na cały świat klimatycznych kryminałów, przez seriale polityczne i political fiction, aż po rewelacyjne historie z życia wzięte i na drugim biegunie – zahaczające o fantastykę. Skandynawia wyprodukowała w ostatnich latach mnóstwo świetnych seriali.
"Borgen" ("Rząd")
Duńska szkoła realizmu politycznego i zarazem mój najulubieńszy skandynawski serial. Gdyby narysować oś i po jednej stronie umieścić idealistyczny "The West Wing", a po drugiej przeżarte cynizmem "House of Cards", "Borgen" znalazłoby się dokładnie pośrodku. To serial, który bardzo dużo mówi nie tylko o polityce, jej destrukcyjnym wpływie na życie ludzi w nią uwikłanych, dalekich od etycznych związkach z mediami itp., ale też o Duńczykach, Danii, duńskim systemie politycznym. Choć "Borgen" nie jest żadną przełomową, oryginalną produkcją, oglądając ją, nie będziecie mieć wrażenia, że to powtórka z rozrywki. Czemu? Bo świat jej bohaterów różni się znacząco od tego, co nam serwują Amerykanie.
Siłą rzeczy perspektywa jest tutaj bardzo europejska, podobnie jak problemy, którymi zajmuje się serialowy rząd, ale mnie najbardziej zadziwiło w "Borgen" coś innego. To, że duńska polityka – to taki malutki kraj prowadzi w ogóle jakąś politykę!? – potrafi być ostrzejsza, bardziej bezpardonowa niż amerykańska czy też polska. Powód jest prosty: ciągłą walkę o przetrwanie wymusza system, zgodnie z którym w parlamencie jest mnóstwo partii i żadna nigdy nie osiąga znaczącej przewagi. Prawdziwi premierzy mają więc ten sam problem co Birgitte Nyborg, pierwsza kobieta stojąca na czele duńskiego rządu (w serialowym świecie) – cały czas muszą walczyć o utrzymanie się na powierzchni i gasić konflikty, których w innych krajach w ogóle by nie było. I tak, potrafi to być fascynujące.
"Borgen" ma niezłe tempo, potrafi wciągnąć niczym porządny dreszczowiec i oferuje interesujący wgląd w początkowo bardzo szczęśliwe życie rodzinne pani premier, które polityka niszczy z odcinka na odcinek coraz bardziej. To historia o najbardziej ludzkich ludziach, jakich tylko możecie sobie wyobrazić. Samej pani premier, granej przez Sidse Babett Knudsen, na początku blisko jest do idealistki, a później coraz bardziej przemienia się ona w antybohaterkę. Podobnie skomplikowane są postacie jej spin doktora Kaspera Juula (Pilou Asbæk) i flirtującej z polityką dziennikarki Katrine Fønsmark (Birgitte Hjort Sørensen).
Serial już się zakończył, emitowano go do 2013 roku, a od tego czasu cała wyżej wymieniona trójka zdążyła zrobić karierę międzynarodową. Birgitte i Pilou pojawili się w "Grze o tron", z kolei panią premier za chwilę zobaczycie w "Westworldzie". Warto zapoznać się z serialem, który całej tej fantastycznej trójce przyniósł rozpoznawalność nie tylko w Danii. [Marta Wawrzyn]
"Forbrydelsen" ("The Killing")
Gdybym miał polecić Wam tylko jeden skandynawski kryminał, który koniecznie trzeba zobaczyć, to byłoby to zdecydowanie "Forbrydelsen". Trudno jednak o inny wybór, bo to od serialu Sørena Sveistrupa rozpoczęła się międzynarodowa moda na produkcje z północnej Europy i nie ma w tym niczego zaskakującego. Kryminał opowiadający o losach detektyw Sary Lund (fenomenalna Sofie Gråbøl) to absolutny ideał w swoim gatunku, który w trakcie trzech sezonów i czterdziestu odcinków nie odnotował ani jednego spadku formy.
Dzisiaj wymieniając jego zalety, nie można wśród nich znaleźć niczego szczególnie zaskakującego. Pamiętajcie jednak, że to właśnie od duńskiego serialu zaczęto w ogóle mówić o nordic noir w telewizji, a skomplikowane, rozciągnięte na cały sezon i wypełnione ślepymi zaułkami śledztwa stały się obowiązującą normą. "Forbrydelsen" w mistrzowski sposób łączyło samo rozwiązywanie zagadek z ogromną dozą emocji, jakie towarzyszyły bohaterom bezpośrednio zaangażowanym w sprawy. Historie były dość wymagające, często skupiały się na detalach i nigdy nie podążały w oczywistych kierunkach, ale ich śledzenie sprawiało ogromną satysfakcję, nawet jeśli nie udawało nam się rozszyfrować podsuwanych przez twórcę wskazówek. A osobną kategorię stanowił niesamowicie wręcz intensywny klimat, którego chłód, także ten emocjonalny, potrafił przeniknąć aż do kości.
Pomimo że kolejne lata przyniosły równie znakomite seriale rodem ze Skandynawii, a także amerykańską przeróbkę samego "Forbrydelsen" ("The Killing"), duński oryginał pozostał dla mnie niedoścignionym wzorem. Gdyby wszystkie kryminały tak wyglądały, świat byłby piękniejszym miejscem. Oglądajcie koniecznie, jeśli jeszcze nie mieliście okazji. [Mateusz Piesowicz]
"Okupowani" ("Okkupert")
Norwegia na razie jeszcze nie wyprodukowała takich hitów jak Dania czy Szwecja, ale wyprodukowała serial, który narobił bardzo dużo zamieszania na arenie międzynarodowej jeszcze przed premierą. Czemu? Za odpowiedź niech posłuży krótki opis serialu.
"Okupowani" to polityczny thriller, którego akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości, w świecie wyglądającym dokładnie tak jak nasz. W Europie panuje kryzys energetyczny – surowców nie dostarczają już ani kraje arabskie, gdzie panuje wojna domowa, ani Norwegia, w której po ekologicznej katastrofie władzę objęli Zieloni. Sytuacja ekologiczna jest straszna, w Norwegii ginie kilkaset osób w wyniku huraganu. Ale równie poważne są problemy krajów Unii Europejskiej, które nie mają skąd czerpać ropy i gazu. Stany Zjednoczone w tym scenariuszu nie dość że są całkowicie samowystarczalne energetycznie, to jeszcze wycofały się z NATO, zaś Europa stanęła na krawędzi.
Norwegowie podejmują w tym czasie trudną decyzję o zaprzestaniu wydobycia ropy i gazu ze złóż na Morzu Północnym, która ma daleko idące skutki geopolityczne, bo zostawia cały szereg krajów bez źródeł energii. Zdesperowane kraje Unii Europejskiej dogadują się z Rosją i mamy coś na kształt miniinwazji. W Oslo pojawia się tajemnicza grupa komandosów, która porywa nowego premiera Norwegii. Jedno wydarzenie prowadzi do drugiego – i tak rozpoczyna się rosyjska okupacja Norwegii. Celem jest zmuszenie skandynawskiego kraju do ponownego wydobywania surowców energetycznych.
Pomysłodawcą serialu jest norweski pisarz Jo Nesbø (autor takich kryminałów, jak "Czerwone gardło" czy "Krew na śniegu"), który zarys pierwszych odcinków stworzył jeszcze w 2008 roku. "Okupowani" pojawili się w norweskiej telewizji w 2015 roku, już po inwazji Rosji na Krym, i pojawiły się głosy, że to coś więcej niż political fiction. Sami Rosjanie oczywiście byli wściekli, rosyjski ambasador w Oslo nawet oficjalnie protestował.
Koniec końców serial okazał się lekkim rozczarowaniem – pomysł był znacznie ciekawszy niż wykonanie, a wysokiego budżetu (1. sezon kosztował 11 mln euro) specjalnie nie było widać. Ale jedno "Okupowanym" muszę przyznać: nie dość że wciąż dobrze pamiętam zarys fabuły, to jeszcze muzyka z czołówki chodzi za mną do dziś. [Marta Wawrzyn]
"The Legacy" ("Arvingerne")
Duński serial, który możecie kojarzyć po polskim tytule "Scheda" (pierwszy sezon emitował Filmbox), to dowód na to, że Skandynawowie potrafią znacznie więcej niż tylko robić dobre kryminały. Tutaj mamy do czynienia niby ze zwykłym dramatem obyczajowym, który jednak bije na głowę swoją konkurencję z innych stron świata.
Historia na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym specjalnym, bo rodzinnych dramatów widzieliśmy już na pęczki, a ten tutaj nie wydaje się być szczególnie oryginalnym. Punktem wyjścia jest śmierć uznanej artystki Veroniki Grønnegaard, która porusza całą lawinę zdarzeń związanych z jej dziedzictwem. Prawa do tego ma bowiem czwórka jej dzieci, z których jedno nie miało w ogóle pojęcia o swojej prawdziwej rodzinie. Można się więc domyślić, że czeka nas całe mnóstwo rodzinnych kłótni i dramatycznych wydarzeń.
Prawdopodobnie w każdym innym wydaniu podobna historia ograniczyłaby się do serii wrzasków, awantur i morza rozlanych łez. Na szczęście to Duńczycy. "The Legacy" unika jak może tanich rozwiązań, zamiast nich oferując nowoczesny dramat obyczajowy, skoncentrowany na znakomicie napisanym scenariuszu, wyciągającym maksimum ze swoich, świetnych zresztą, wykonawców. Serial od pierwszych minut zaskakuje naturalnością i niewymuszonym wdziękiem, z jakim opowiada banalną przecież historię. To właśnie ta autentyczność, szczerość i prostota pozwalają "The Legacy" sprawdzać się w praktycznie każdych warunkach (produkcja odniosła spory sukces poza Danią), bo tutejsi bohaterowie wydadzą się bliscy każdemu, kto trochę ich pozna. Polecam, bo takich historii powstaje wbrew pozorom naprawdę niewiele. [Mateusz Piesowicz]
"Prawdziwi" ("Real Humans")
Co by było, gdyby każdy z nas mógł sobie kupić w sklepie humanoida, który wyglądałby zupełnie jak człowiek, ale nim nie był? I gdybyśmy mogli zrzucić na niego wszystko to, czego sami robić nie lubimy, począwszy od prania, sprzątania i gotowania, a skończywszy na pilnowaniu dzieci? Szwedzki serial "Real Humans" – który Brytyjczycy z sukcesem przerobili na "Humans" – to teoretycznie kolejna opowieść o niebezpieczeństwach związanych z rozwojem sztucznej inteligencji.
Tyle że bardzo kameralna, skupiająca się raczej na tych wszystkich mrocznych rzeczach, które siedzą w ludziach, niż na buncie maszyn. "Real Humans" z zaskakującą subtelnością i jeszcze większą mocą pokazuje nasze najgorsze strony, czyniąc etyczne dylematy, które widywaliśmy w wielu produkcjach o robotach, iście fascynującymi.
Brytyjski serial niby też to pokazuje, ale przez to, że bardzo chce być wkręcającym thrillerem, gubi trochę głębi. W szwedzkim też akcji nie brakuje – "Humans" to niestety w wielu aspektach kalka – ale bardziej chodzi tu o zaglądanie do ludzkiej duszy niż o pospolite dzianie się. Świat stworzony przez szwedzkich scenarzystów jest kompleksowy i ze wszech miar zadziwiający, bo widać bardzo dobrze, jak posiadanie humanoidalnych służących wpływa nie tylko na tzw. zwykłych ludzi, ale i całe społeczeństwo. To mroczna bajka o człowieku, której nie powstydziłby się Charlie Brooker – gdyby nie był zajęty wymyślaniem kilku różnych innych historii na sezon. [Marta Wawrzyn]
"Jordskott"
Skandynawski kryminał z panią detektyw w roli głównej? Można by pomyśleć, że nic tu nie ma prawa nas zaskoczyć. A jednak szwedzki "Jordkostt" odchodzi dość daleko od stereotypów, łącząc elementy typowej historii kryminalnej z mroczną baśnią. Tak, dobrze przeczytaliście. "Jordskott" to gatunkowa mieszanka, która w równej mierze co na policyjnym śledztwie skupia się na niezwykłym wymiarze opowieści. Nie obawiajcie się jednak nie wiadomo jakiego fantasy – to realizm magiczny w najlepszym wydaniu, gdzie zwykły świat spotyka się z nie dającymi się racjonalnie wytłumaczyć zdarzeniami.
Przy tym wszystkim jest "Jordskott" po prostu dobrze napisaną i zrealizowaną historią, która wciąga od pierwszych minut. Mamy charyzmatyczną bohaterkę, Evę Thörnblad (Moa Gammel), dręczoną przez traumatyczne wspomnienia, mamy sprawę kryminalną skupiającą się na zniknięciu małego chłopca, mamy wreszcie zestaw schematycznych, ale nie nudnych bohaterów drugoplanowych i fantastyczny klimat. Zwłaszcza ten ostatni wyróżnia "Jordskott" na tle konkurencji, bo taką atmosferę niesamowitości przenikającej się z typowo skandynawskim chłodem trudno spotkać gdziekolwiek indziej. Jeśli więc szukacie czegoś nieco innego niż zwykły kryminał, to jest propozycja dla Was. [Mateusz Piesowicz]
"Most nad Sundem"
Gdybym ja miała Wam polecić jeden skandynawski kryminał, prawdopodobnie byłby to właśnie "Most nad Sundem". Tak, od "Forbrydelsen" wszystko się zaczęło, i tak, jest ono doskonałe, ale szwedzko-duński "Most nad Sundem" ma w sobie coś, czemu nie mogę się oprzeć. I nie chodzi nawet o to, że jest mroczny, ciężki, depresyjny i niesamowicie klimatyczny, bo to akurat cecha immanentna niemal wszystkich kryminalnych historii z dalekiej Północy. Podobnie jak bardzo dobrze napisana intryga, rozciągnięta na cały sezon.
"Most nad Sundem" jest wyśmienity dzięki temu, że dzieje się w dwóch krajach jednocześnie i ma takich, a nie innych bohaterów. Przyznaję, że nie zawsze rozumiem wszystkie niuanse, kiedy policjanci prowadzą spory duńsko-szwedzkie – bo dla mnie te narody naprawdę aż tak się od siebie nie różnią! – ale nieodmiennie fascynuje mnie obserwowanie tego. Zwłaszcza że wiele takich rozmów odbywa się w niesamowitym otoczeniu, gdzieś w okolicach tego wspaniałego mostu, który jest tu niemalże dodatkowym bohaterem.
Różnicę robi też Sofia Helin jako chłodna szwedzka policjantka Saga Norén, która łączy w sobie aspołeczność i brak jakiejkolwiek wrażliwości z ogromną inteligencją. Choć "Most nad Sundem" doczekał się dwóch remake'ów, a w jednym panią detektyw grała Diane Kruger, nikt nigdy nie przebije Sofii, dla której to rola życia. Duńczycy i Szwedzi wymyślili format, który podbił świat i tylko wydawał się łatwy do podrobienia. W rzeczywistości "Most nad Sundem" jest tylko jeden, a jego znajomość to podstawa skandynawskiej edukacji serialowej. [Marta Wawrzyn]
"Follow the Money"
Nie można Skandynawom zarzucić, że po kilku udanych próbach postanowili osiąść na laurach i produkować tylko kolejne klony swoich hitowych kryminałów. "Follow the Money" ("Bedrag") to tego dobry przykład, bo historia, jaką opowiada, tylko w pewnym stopniu skupia się na tajemniczym morderstwie. Nie znaczy to, że brakuje w nim zagadek i mozolnie budowanej, skomplikowanej fabularnej układanki.
Duński serial umieszczono w świecie wielkiego biznesu, a na porządku dziennym są tu takie tematy jak finanse czy energia odnawialna. Gdzieś w tle jest jeszcze oczywiście polityka, zawsze obecna, gdy w grze są duże kwoty. Ta specyficzna sceneria nie sprawia jednak, że "Follow the Money" jest historią nudną czy kompletnie oderwaną od ziemi. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym odcinkiem będziemy nabierać przekonania, że wielki biznes od pospolitej przestępczości oddziela naprawdę cienka linia, a balansowanie na niej nie należy do najłatwiejszych.
Wielka zasługa twórców, że udało im się tę dość wymagającą historię przedstawić w sposób jasny i zrozumiały bez szczegółowej wiedzy. Kilka przecinających się wątków spina się ze sobą w klarowny sposób, a ich bohaterowie nie należą do jednowymiarowych postaci. Mamy detektywa, podejrzanego biznesmena, młodą prawniczkę, przypadkowo zaplątanych w intrygę drobnych złodziejaszków – w sumie nic szczególnie zaskakującego. Wszystkie elementy pasują jednak do siebie na tyle dobrze, że śledzenie tej historii jest autentycznie wciągające i powinno przykuć Was do ekranu na kilka dobrych godzin. [Mateusz Piesowicz]
"Układ" ("Mammon")
Norweski serial, emitowany przez Ale kino+, który w Polsce najbardziej znany jest z tego, że to oryginał "Paktu". Dziełem wybitnym ten serial niestety nie jest, ale jest o tyle nietypowy, że głównym bohaterem czyni nie policjanta, a dziennikarza, wplątanego w niebezpieczną aferę. Podobnie jak "Pakt", "Mammon", to serial o układzie, w który uwikłani są biznesmeni, właściciele mediów, politycy najwyższego szczebla, hierarchowie Kościoła, słowem, przedstawiciele szeroko pojętych elit.
Biada temu, kto spróbuje to rozplątać. W miarę jak główny bohater, dziennikarz śledczy Peter Veras (Jon Øigarden) – nie tak przystojny jak Marcin Dorociński, ale zdecydowanie charyzmatyczny – dociera coraz bliżej do prawdy, wokół niego zaczynają ginąć ludzie. "Mammon" toczy się w niezłym tempie, ma swój klimat i potrafi zachwycać po drodze. Ale dokładnie tak jak "Pakt", rozczaruje każdego, kto oczekiwał, że to będzie coś więcej niż tylko banalny thriller, o którym szybko się zapomina.
Oglądajcie na własną odpowiedzialność. Ja mimo wszystko uważam, że warto, bo jedno Norwegom wyszło: stworzenie przytłaczającej atmosfery świata, którym rządzi tytułowa mamona. [Marta Wawrzyn]
"Blue Eyes"
Dramat polityczny i kryminał to dwa gatunki, które Skandynawom wychodzą naprawdę dobrze. Kwestią czasu było więc, aż ktoś wpadnie na pomysł, by połączyć je ze sobą. Zrobił to Alex Haridi, który w swoim "Blue Eyes" ("Blå ögon") zgrabnie zestawił wielką politykę i aktualną tematykę społeczną z intrygującą historią kryminalną.
Serial, choć powstał już dwa lata temu, idealnie wpisuje się w dzisiejszą rzeczywistość. Porusza takie tematy jak uchodźcy i skrajnie prawicowe ugrupowania, starając się zachować przy tym jak największy obiektywizm. Nie traktujcie jednak "Blue Eyes" jak politycznego manifestu, bo twórcy uczynili problemy współczesności tylko tłem dla swojej historii. Ta natomiast rozpoczyna się jak skromny kryminał, ale z biegiem czasu przyjmuje coraz większe rozmiary, by finiszować w tempie godnym kina sensacyjnego. Dla niektórych może to być wadą, ale uspokajam – serial ani przez chwilę nie przekracza pewnych granic, starając się w równym stopniu poświęcać czas swoim bohaterom i ich problemom, jak i kwestiom bardziej ogólnym.
Dzięki temu "Blue Eyes", choć nie jest serialem wielkim, wyróżnia się na tle nijakiej konkurencji, podejmując próbę wpisania prostej historii w szersze ramy. Na tyle udaną i wciągającą, że spokojnie można ją polecić fanom dobrze napisanych i niegłupich seriali. [Mateusz Piesowicz]
"Unit One" ("Rejseholdet")
Zanim Duńczycy stworzyli "Forbrydelsen" i zostali uznani za speców od klimatycznych kryminałów, wypuścili procedural policyjny, który całkiem nieźle przyjął się za granicą. Emitowane w latach 2000 – 2004 "Unit One" doczekało się czterech sezonów, 32 odcinków i jednej międzynarodowej nagrody Emmy. Nie różniło się jakoś bardzo od amerykańskich procedurali i z pewnością nie ma sensu oglądać całości teraz, no chyba że naprawdę lubicie ten typ rozrywki.
Czemu więc wspominam o tym serialu? Powód nazywa się Mads Mikkelsen. Zanim ten aktor pojawił się w "Casino Royale", został Hannibalem Lecterem i zgarnął kilka nagród za film "Polowanie", wcielał się w postać impulsywnego det. Fischera w duńskim tasiemcu kryminalnym. I właśnie dlatego warto zerknąć na "Unit One", choć niekoniecznie od razu obejrzeć serial od początku do końca. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=sPbqy-HLyBo
"W pułapce" ("Trapped")
Niespodziewany islandzki przebój z tego roku, który ciągle macie okazję oglądać w Ale kino+, to jedna z najprzyjemniejszych niespodzianek, jakie spotkały nas w ostatnim czasie. Odnajdziecie tu wszystkie elementy niezbędne w szanującym się skandynawskim kryminale. Jest więc morderstwo w odciętym od świata miasteczku, jest klaustrofobiczny klimat, są detektywi z problemami i całe grono podejrzanych typów, no i jest śnieg, cała masa śniegu.
To ostatnie serial zawdzięcza rzecz jasna swojej lokalizacji, a więc miasteczku Seyðisfjörður we wschodniej Islandii. Nawet jeśli nie przepadacie za kryminałami, to "W pułapce" ("Trapped", a w oryginale "Ófærð") warto obejrzeć dla samych krajobrazów, bo te zapierają dech w piersiach. Serial był najdroższą produkcją telewizyjną w historii Islandii, a za jego realizację odpowiadał sam Baltasar Kormákur (reżyser "Everestu") i ten filmowy rozmach wyraźnie widać na ekranie. Majestatyczne masy śniegu robią fenomenalne, ale także złowrogie wrażenie, sprawiając, że tutejszego klimatu nie da się porównać z niczym innym.
Ale "W pułapce" radzi sobie również pod innymi względami, bo to świetnie napisana historia, której twórcy zadali sobie trud sięgnięcia głębiej niż tylko po proste, kryminalne schematy. Za tutejszą zagadką kryją się mroczne tajemnice, a serial bezlitośnie odkrywa, co popycha zwykłych ludzi do okrutnych czynów. Wbrew pozorom ta historia ma do zaoferowania znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka – to co, kto ma ochotę odmrozić sobie nos w poszukiwaniu mordercy? [Mateusz Piesowicz]
Norweskie Slow TV
Na koniec najdziwniejsza rzecz z całej listy – i zarazem najbardziej urokliwa. Norwegowie siedem lat temu wymyślili Slow TV, czyli odtrutkę na współczesną popkulturę, pędzącą przed siebie w absurdalnym tempie. Zamiast tysiąca ujęć na minutę norweska telewizja zaproponowała coś zupełnie innego: trwającą 7 godzin i 14 minut podróż pociągiem z Bergen do Oslo, pokazywaną w czasie rzeczywistym. Albo Narodową Noc Robienia na Drutach. Albo wieczór przy kominku – patrzysz na ekran telewizora, widzisz trzaskające drewna (a wcześniej oglądasz, jak je rąbią). I tak przez kilka godzin.
Od 2009 roku wyemitowano takich programów w Norwegii już całkiem sporo, najpopularniejsze zgromadziły przed telewizorami 20% populacji kraju. Oczywiście nikt nie siedzi non stop przed telewizorem, wpatrując się przez kwadrans w czarny ekran, kiedy pociąg wjeżdża do tunelu. Ale każdy chce zobaczyć, co się dzieje, kiedy już tunel opuścimy i znajdziemy się w górach. Dlatego w norweskich domach Slow TV po prostu jest włączane i traktowane jako coś, z czym można spędzić wieczór, zerkając na ekran od czasu do czasu.
A Wy, jeśli chcecie, możecie sprawdzić ten fenomen na Netfliksie. Niestety, akurat na Netfliksie te programy mają bardzo niskie oceny, co pokazuje, jak bardzo współczesna publika, wychowana na amerykańskiej telewizji, takich eksperymentów nie rozumie. Tymczasem Andy Warhol – który pokazywał przez pięć godzin śpiącego poetę – byłby pewnie z Norwegów dumny. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=qBWCx4-ufdQ