Kierunek nieznany. Recenzujemy premierę 3. sezonu "The Last Man on Earth"
Mateusz Piesowicz
26 września 2016, 22:03
Postapokaliptyczna komedia FOX-a wróciła odcinkiem wypełnionym akcją, ale po drodze zgubiła sporą część swojego uroku. Mam nadzieję, że to nie będzie stały trend. Spoilery.
Postapokaliptyczna komedia FOX-a wróciła odcinkiem wypełnionym akcją, ale po drodze zgubiła sporą część swojego uroku. Mam nadzieję, że to nie będzie stały trend. Spoilery.
"The Last Man on Earth" to taki rodzaj serialu, który już nie raz chciałem porzucić, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Bo o ile po typowych sieciowych sitcomach dokładnie wiadomo, czego się spodziewać od początku do końca, o tyle ta produkcja od czasu do czasu potrafi zaskoczyć odcinkami, które długo nie chcą wyjść z pamięci i nijak nie przystają do reszty. Dokładnie tak było z finałem 2. sezonu, którym zachwycałem się kilka miesięcy temu, więc miałem nadzieję, że tę formę uda się jeszcze podtrzymać. Może to wina zawyżonych oczekiwań, ale muszę przyznać, że nieco się rozczarowałem.
Zaczęliśmy dokładnie w tym miejscu, gdzie poprzednio rozstaliśmy się naszymi bohaterami, czyli w chwili, gdy ich willa w Malibu jest atakowana przez tajemniczą, uzbrojoną grupę. Wydarzenia rozgrywają się tu bardzo szybko, więc jeszcze zanim na ekranie pojawi się tytuł, sytuacja zostanie już wyjaśniona, choć nie obędzie się bez ofiar. A właściwie jednej ofiary i to takiej z gatunku zupełnie niespodziewanych. Bo Jon Hamm wpadający na chwilę tylko po to, by zostać zastrzelonym przez January Jones to cameo tyleż pomysłowe, co zaskakujące i w przewrotny sposób sympatyczne. Będąc złośliwym, można by powiedzieć, że "Mad Men" doczekał się swoistego epilogu w wykonaniu swoich dwóch gwiazd.
Rozpoczęty tym uroczym akcentem odcinek w dalszej części podąża już niestety znacznie bardziej schematycznymi ścieżkami. Przybysze, czyli poznany już kiedyś Pat (Mark Boone Junior) i towarzyszący mu Lewis (Kenneth Choi), nie wzbudzają ufności w naszych bohaterach i całkiem słusznie, bo wyraźnie coś jest z nimi nie tak. Ale jak się można spodziewać, Phil (lub Tandy jak kto woli) ma na ten temat inne zdanie, czym wpędzi całą resztę w tarapaty. Kolejne minuty odcinka przemijają więc już na nieustannym dowcipkowaniu, raz lepszym, jak wtedy, gdy radośnie wysadza się w powietrze Santa Monica Pier, a innym razem gorszym, skupiającym się na dziwactwach Pata. I pewnie nie byłoby, o czym mówić, gdyby nie końcówka, dająca nadzieję na coś więcej.
Bo fakt, że Phil i reszta znów wybiorą się w drogę (choć nie wiem, jak długą), pozwala myśleć, że coś zacznie się u nich dziać. Zasiedzenie w Malibu było już męczące, więc jakakolwiek zmiana scenerii mogłaby pomóc. Więcej na temat kierunku, w jakim twórcy chcą zmierzać ze swoją opowieścią, powiedzieć na razie nie sposób. Spodziewam się, że z Patem jeszcze nie skończyliśmy i jego obecność może być jednym tegorocznych wątków przewodnich, ale czy to dobrze? Mam co do tego poważne wątpliwości. O ile postawienie na życie w większej niepewności, a nawet zagrożeniu mogłoby wyjść bohaterom na dobre, zwłaszcza, że z pewnością będziemy się w tym sezonie odnosić do nadciągających nieubłaganie narodzin dzieci, sądzę, że twórcy zbędą to po prostu banalną komedyjką z nieco szybszą akcją.
Nie liczyłem na to, że "The Last Man on Earth" nagle całkiem odetnie się od swojego sitcomowego charakteru, ale jednak miałem nadzieję, że dostaniemy nieco więcej tego depresyjnego nastroju w krzywym zwierciadle, który serial FOX-a potrafi czasem wytworzyć. Premierowy odcinek miał takie momenty (ach, to żałobne "Nothing's Gonna Stop Us Now"), ale stanowiły one tylko wyjątki w festiwalu średnich lotów humoru. Dorzucanie kolejnych niezbyt interesujących postaci nie wygląda na rozwiązanie wszystkich problemów, choć oczywiście na więcej trzeba będzie poczekać.
Fakty są jednak takie, że jak "The Last Man on Earth" miał zwykle obiecujące początki sezonów, tak tym razem wypadł mocno przeciętnie, a dalsze losy tutejszych bohaterów są mi doskonale obojętne. Podobnie zresztą jak oni sami, do czego zdążyłem już jednak przywyknąć. Phil, Carol, Melissa, Todd, Erica, Gail, a teraz jeszcze Lewis to grupa równie bezpłciowa co zwykle. Niektórych da się może lubić nieco bardziej od pozostałych, ale w gruncie rzeczy, gdyby przyszło nam się z nimi pożegnać w tej chwili, to raczej nikt by nie tęsknił.
Obawiam się, że to samo zdanie można odnieść do całego serialu, bo ten poza krótkimi momentami nigdy nie potrafił sprawić, byśmy zżyli się z jego bohaterami w odpowiednim stopniu. Lubić ich to jedno, wcale nie jest to konieczny do spełnienia warunek, ale chcieć wracać co tydzień przed ekran, by sprawdzić, co u nich słychać, to już rzecz absolutnie niezbędna. "The Last Man on Earth" póki co nie dał mi powodu, by z utęsknieniem wyczekiwać kolejnego odcinka – gdy najbardziej pamiętnym fragmentem premiery jest kilkusekundowy gościnny występ znanego aktora, to nie świadczy najlepiej o całej reszcie. Wydaje się jednak, że lepsze chwile z serialem powinny prędzej czy później nadejść. Byle tylko nie kazano nam na nie czekać aż do finału.