To wszystko już było. Recenzja pierwszego odcinka "Designated Survivor"
Michał Kolanko
25 września 2016, 14:32
"Designated Survivor" (Fot. ABC)
Kiefer Sutherland ponownie broni kraju, tym razem jako prezydent Stanów Zjednoczonych. Niestety, "Designated Survivor" opisuje znaną historię w znany sposób bez dodania czegokolwiek oryginalnego.
Kiefer Sutherland ponownie broni kraju, tym razem jako prezydent Stanów Zjednoczonych. Niestety, "Designated Survivor" opisuje znaną historię w znany sposób bez dodania czegokolwiek oryginalnego.
Trudno nie mieć wrażenia deja vu, oglądając pierwszy odcinek. Scenariusz pokazany w nim – terroryści niszczą Kapitol, gdy znajduje się tam cały amerykański rząd, parlament i dowództwo sił zbrojnych, a nowym prezydentem zostaje ktoś całkowcie nieprzygotowany do pełnienia tej funkcji – jest niemal identyczny z tym, który w latach 90. opisywał Tom Clancy w "Długu honorowym" i "Dekrecie". Wtedy Jack Ryan miał zostać wiceprezydentem, a po ataku na Kapitol przejął władzę w USA. Tu nowym prezydentem jest ktoś stojący jeszcze niżej w łańcuchu – sekretarz mieszkalnictwa i rozwoju miast Thomas Kirkman.
Kirkman zostaje prezydentem dlatego, że w trakcie przemówienia State of the Union dochodzi do zamachu terrorystycznego, w którym giną wszyscy inni członkowie administracji. Zgodnie z autentyczną procedurą, zawsze w trakcie State of the Union ktoś zostaje wyznaczony na tytułowego designated survivor – osobę, która przeżyje, gdyby coś się stało – i spędza przemówienie w bunkrze. Kirkman ogląda swojego szefa, popijając piwo, a przysięgę prezydencką składa niedługo potem w dresie. Co więcej, jak się wcześniej dowiadujemy, prezydent zamierzał pozbyć się go z rządu, oferując mu niewiele znaczącą posadę przy jednej z organizacji międzynarodowych. Sutherland jest tu pokazany jako idealista, który jest w polityce, bo chce zmieniać świat na lepsze.
I to między innymi powoduje, że serial swoim klimatem i stylem bardzo przypomina "The West Wing" z domieszką "Homeland" i "24 godzin". O takich inspiracjach wprost mówił zresztą showrunner David Guggenheim, który wspominał też, że jest tu "komponent" z "House of Cards". Ale trudno zrozumieć, co dokładnie miał na myśli, bo jedyne, co łączy ten serial z historią Franka Underwooda, to Biały Dom jako główne miejsce akcji.
Bo "Designated Survivor" jest archaiczny w swoim stylu i przesłaniu, ale jednocześnie niemal całkowicie pozbawiony wdzięku "West Wingu". Prezydent Kirkman nie ma ani charyzmy, ani powagi Bartleta. Sytuacji nie ratuje ani Natascha McElhone jako Pierwsza Dama, ani Kal Penn jako Seth Wright, speechwriter "odziedziczony" po poprzedniej administracji. Oczywiście ma wątpliwości wobec nowego prezydenta i jego zdolności, ale szybko się do niego przekonuje. To kolejna z bardzo wielu klisz i schematów w tym serialu. Jak to zwykle bywa, samo połączenie wielu składników – oddzielnie wyglądających na smaczne – nie gwarantuje, że takie i będzie przyrządzone z nich danie.
"Designated Survivor" jest też zbyt mało subtelny jak na współczesną produkcję. Deklaracja generała zapowiadająca bunt przeciwko nowemu prezydentowi czy pokazana w pierwszym odcinku geopolityczna akcja Iranu są szyte tak grubymi nićmi, że nikt nie jest w stanie wziąć tych wydarzeń na poważnie. To, co kiedyś działało w "West Wingu", przeniesione wprost w nasze czasy już zadziałać nie może. Zwłaszcza że idealizm wspomnianego serialu nie był oderwany od całości, a prezydent Bartlett nigdy nie musiał stawić czoła takiemu kryzysowi.
Co więcej, w pierwszym odcinku nie czuć wcale powagi sytuacji. Zginął prezydent USA, rząd, prawdopodobnie też wszyscy politycy w Kongresie i członkowie Sądu Najwyższego, najwyżsi rangą generałowie – ale twórcy serialu nie do końca potrafią nam to pokazać i opowiedzieć. Kilka ujęć płonącego Kapitolu czy przebitki na informacje telewizyjne to za mało.
Kiefer Sutherland ma kilka dobrych chwil w pierwszym odcinku – jak scena rozmowy z ambasadorem Iranu – ale całość rozmywa się w drętwych dialogach i wątpliwych pomysłach. Trudno też spodziewać się czegoś nowego po warstwie "rodzinnej" serwisu, ckliwej i przewidywalnej aż do bólu.
Jeśli w kolejnych odcinkach uda się wyjść poza schematy, a prezydent Kirkman okaże się kimś innym niż tylko kopią Bartletta, to wtedy będzie można rekomendować oglądanie tego serialu. W tej chwili to produkcja dla bardzo wiernych fanów gatunku, którym nie może przeszkadzać, że wszystko już było – i to w lepszej formie. A jeśli jest oryginał, to po co sięgać po kopie?