Geniusz jest wśród nas. Recenzujemy "Bull" – fatalną nowość od CBS
Mateusz Piesowicz
23 września 2016, 22:03
"Bull" (Fot. CBS)
Kilka tegorocznych premier telewizji ogólnodostępnych wypadło zaskakująco dobrze. Inteligentnie, pomysłowo, oryginalnie, ogólnie na duży plus. "Bull" zalicza się do tych pozostałych.
Kilka tegorocznych premier telewizji ogólnodostępnych wypadło zaskakująco dobrze. Inteligentnie, pomysłowo, oryginalnie, ogólnie na duży plus. "Bull" zalicza się do tych pozostałych.
Są dwie rzeczy, które musicie wiedzieć o nowej produkcji CBS. Po pierwsze, jest nędzna. Wybaczcie taką bezpośredniość, ale w tym przypadku nie ma sensu owijać w bawełnę. Kontakt z "Bullem" grozi wściekłym zgrzytaniem zębów, przewracaniem oczami i bólem uszu zmęczonych słuchaniem drętwych dialogów. Zostaliście ostrzeżeni. Jeśli mimo tego nie czujecie się zniechęceni i pragniecie na własnej skórze poczuć CBS-owską "jakość", to wiedzcie, że nie jesteście w tym odczuciu osamotnieni. Podobnie myśli ponad 15 milionów Amerykanów, którzy wtorkowy wieczór spędzili, fundując sobie serialowy maraton rodem z koszmaru: "NCIS" i "NCIS: New Orleans" przedzielone właśnie "Bullem".
Tak wysoka oglądalność, przy równie niezłym ratingu (2,2), jest drugą rzeczą, jaką warto wiedzieć o nowości CBS, bo świetnie ilustruje, jak działa amerykańska telewizja. A także to, dlaczego takie seriale jak "Bull" będą jej stałym punktem programu, pomimo zatrważająco niskiej jakości. Ich twórcy wiedzą bowiem doskonale, jak przyciągnąć przed ekrany swoich przeciętnych odbiorców. W tym przypadku wystarczyło nazwisko grającego tu główną rolę Michaela Weatherly'ego, który niedawno po 13 latach porzucił… "NCIS". Wszystko jasne? Dodajmy jeszcze, że w "Bullu" wciela się w luźną wariację na temat dr. Phila McGrawa, kolejnej amerykańskiej osobistości telewizyjnej. Nic tylko oglądać.
Szczerze powiedziawszy, jest w tym serialu coś fascynującego, niestety nie ma to nic wspólnego z tym, co oglądamy na ekranie. Tam bowiem mamy niejakiego dr. Jasona Bulla (Weatherly) kierującego firmą consultingową o nazwie Trial Analysis Corporation. Bohater wraz ze swoim nieziemsko skutecznym teamem, którego członkowie to zestaw chodzących stereotypów (wyszczekana hakerka, ekscentryczny specjalista od wizerunku itd.), zajmują się doradzaniem obrzydliwie bogatym klientom w trakcie procesów sądowych. Konkretniej rzecz biorąc, rozkładają na czynniki pierwsze ławników, przewidując ich tok myślenia i kierując ku właściwym decyzjom. Czyli w gruncie rzeczy mamy grupę niesympatycznych postaci pracujących dla odrzucających indywiduów. Co w tym fascynującego? Sam fakt, że kogoś ten serial w ogóle interesuje.
Bo nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jego opis jest wystarczającym powodem, by trzymać się z daleka. No ale wiadomo, obejrzeć trzeba, a nuż pozory znów będą mylić? Nie tym razem. Ponad 40 minut z "Bullem" było autentyczną męką przynajmniej z kilku powodów. Poczynając od ogólnego idiotyzmu scenariusza (pierwszy z brzegu przykład – firma Bulla ma kwaterę główną z zasobami, jakimi nie dysponuje pewnie żadna agencja rządowa), poprzez nieustanne przyjmowanie "wyluzowanej" pozy, aż po stojące wobec tego w opozycji domaganie się traktowania całkiem serio. Produkcja CBS to telewizyjny relikt, który po raz kolejny próbuje się nam sprzedać jako coś świeżego, a takie kłamstewka bardzo szybko wychodzą na jaw. Tutaj po jakichś dwóch minutach, gdy już przebrniemy przez chaotyczny montaż mający ukryć fakt, że twórcy mają tyle wspólnego ze współczesnymi mediami, co CBS z nowoczesną telewizją.
Dalej jest jeszcze gorzej, bo trzeba podążać za fabułą, która przypomina kompilację najgorszych serialowych chwytów w historii. Są plastikowi bohaterowie z jedną cechą przewodnią, są odrażające postaci, których antypatyczność trzeba podkreślić przynajmniej kilka razy, jest i proces z "błyskotliwymi" zwrotami akcji. Nie chcę tu pozować na znawcę od psychologii sądowej, bo nim nie jestem, ale "Bull" jest tak wyraźnie oderwany od rzeczywistości, że trudno patrzeć na niego poważnie. Tymczasem twórcy robią wszystko, poza dystansowaniem się od swojego dzieła, co najlepiej widać po głównym bohaterze.
Dr Bull robi tu za bez mała geniusza otoczonego przez bandę półgłówków, z których zdecydowanie największymi są prawnicy, zwłaszcza tacy sowicie opłacani. Na szczęście nasz bohater bezwzględnie obnaża ich niekompetencję, bo to mistrz odczytywania ludzkich charakterów, fenomenalny znawca nowych mediów (dawno nie widziałem serialu, który w tak uciążliwy sposób próbowałby udowadniać, że rozumie współczesność) i prawdopodobnie najlepszy terapeuta w dziejach ludzkości. Jedno wypowiedziane przez niego zdanie potrafi zdziałać cuda. Sprawić, by młody gej wyznał swoją orientację przed całym światem? Nic prostszego! Zostanie nawet jeszcze dość czasu, by rozwiązać kryminalną zagadkę. Przecież nie trzeba jej poświęcać więcej niż trzech minut. W sumie zdziwił mnie fakt, że po wyjściu z gmachu sądu doktor nie odleciał w siną dal z peleryną powiewającą na wietrze.
Rozumiem, że konwencja, uproszczenia i tak dalej. Ale ludzie, są jakieś granice! A ten serial przekracza je tak często, że trudno nie nazwać go obrazą dla rozumu. Dodajmy do tego jeszcze pseudo-intelektualną arogancję bijącą z głównego bohatera, która sprawia, że nie sposób go polubić i której nie pomaga ekranowa maniera Weatherly'ego, dialogi rodem z warsztatów scenariuszowych dla początkujących ("Wiem, że jesteś gejem. To nie powód do wstydu") i fabułę tak bzdurną, że szkoda się nawet nad nią pochylać. Sprawy tygodnia może i nie byłyby gorsze niż w innych proceduralach, ale ich otoczka jest tak odstraszająca, że nie ma się najmniejszej ochoty w nie zagłębiać. Naprawdę chciałem znaleźć jakiś pozytyw, chociaż jeden, malutki, tak na koniec. Niestety nic z tego nie wyszło.
Pozwólcie więc, że skrócę moje znęcanie się do krótkiego podsumowania. "Bull" to serialowy gniot najgorszego rodzaju, od którego powinniście się trzymać jak najdalej, jeśli dbacie o własne zdrowie psychiczne. Z trudem wytrzymałem całego pilota i odradzam Wam to z całego serca – po co psuć sobie tak sympatyczną jesień.