Jaka ta współczesność nudna. Recenzja "Easy" – nowego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
23 września 2016, 18:03
"Easy" (Fot. Netflix)
Mnóstwo znanych nazwisk w obsadzie i tematyka z życia wzięta. Co mogło pójść nie tak w nowej komedii Netfliksa? Okazuje się, że całkiem sporo. Widzieliśmy już całość i piszemy o niej z niewielkimi spoilerami.
Mnóstwo znanych nazwisk w obsadzie i tematyka z życia wzięta. Co mogło pójść nie tak w nowej komedii Netfliksa? Okazuje się, że całkiem sporo. Widzieliśmy już całość i piszemy o niej z niewielkimi spoilerami.
"Easy" to jeden z bardziej tajemniczych tegorocznych projektów Netfliksa, bo długo w ogóle nie było wiadomo, że powstaje. Na kilka dni przed premierą pojawił się zwiastun i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o promocję. Wydawało się to dziwną strategią, zwłaszcza że serial mógł się pochwalić rewelacyjną obsadą, ciekawą osobą za sterami no i modną tematyką. Sam lakoniczny opis mówiący o ludziach uwięzionych w "nowoczesnym labiryncie miłości, seksu, technologii i kultury" brzmiał tyleż ogólnie, co po prostu ciekawie. A sprawę polepszał jeszcze fakt, że serial miał być antologią – to zwiększało szanse powodzenia, bo jeden nieudany odcinek nie przekreślałby całej produkcji. Gorzej, gdy takie odcinki stanowią większość.
A to właśnie jest przypadek "Easy". Serialu, który bardzo chce być prawdziwy, luzacki i nowoczesny, a jest spóźnionym o kilka lat, sztucznym produktem wypełnionym plastikowymi charakterami i ich nudnymi historiami. Sam jestem zdziwiony tym, jak bardzo nie przypadł mi on do gustu, bo teoretycznie ma wszystkie elementy na właściwych miejscach. Twórcą antologii jest Joe Swanberg, niezależny filmowiec, który wcześniej zrobił m.in. "Kumpli od kufla", a tutaj opowiedział osiem krótkich historii, czasem połączonych jakąś postacią czy detalem, a czasem nie mających ze sobą nic wspólnego. Poza miejscem akcji, którym jest Chicago i tematyką, obracającą się wokół związków, relacji międzyludzkich i podziału ról we współczesnym społeczeństwie.
Nie można odmówić serialowi Netfliksa ambicji, bo rzeczywiście stara się dodać coś nowego do ogranych schematów, ale robi to po pierwsze zdecydowanie zbyt rzadko, a po drugie często na siłę i bez przekonania. Oglądając cały sezon jednym ciągiem, mogłem wyjąć kartkę i odhaczać na liście kolejne obowiązkowe punkty programu: nuda w małżeństwie, zdrada, nowoczesne randkowanie, przemijanie w pędzącym do przodu świecie itd. Gdzieś po drodze pojawiały się jakieś urozmaicenia typu Tinder, weganizm czy nawet sztuka współczesna, ale niestety były to wyjątki. Bo przez większość czasu "Easy" porusza identyczne kwestie co inne komedie obyczajowe. Nie byłoby w tym w gruncie rzeczy nic złego, przecież związki i codzienność to nie są tematy, w których da się wymyślić jakieś cuda, ale tutejsze historie wręcz błagają o jakikolwiek wyróżnik.
Twórca tymczasem postawił sobie chyba za punkt honoru, by uczynić nim sceny seksu, których, jak na tak krótki serial, jest po prostu za dużo. Bodajże tylko w dwóch odcinkach nie mieliśmy żadnej, a poza tym zawsze obowiązkowo spędzaliśmy kilka chwil w sypialni. Jasne, że seks jest tu bardzo ważnym tematem, ale litości – z większości tych scen nie wynika kompletnie nic i służą tylko temu, byśmy mogli popatrzeć na zgrabne ciała aktorów. Myślałem, że czasy, gdy zbliżenia na ekranie stanowiły główne punkty programu, są już przeszłością. Albo ja nie ma racji, albo Joe Swanberg nie oglądał telewizji od paru dobrych lat.
A zwykle aż się prosiło, by zamiast obściskiwania postawić na inną interakcję między postaciami. Nie brakowało tu bohaterów z potencjałem, podobnie jak świetnych aktorów, którzy niestety często nie mieli kompletnie nic do roboty poza świetnym prezentowaniem się w bieliźnie (lub bez). Weźmy parę Chase (Kiersey Clemons) i Jo (Jacqueline Toboni) z odcinka "Vegan Cinderella" – ciekawy punkt wyjścia, czyli próbę sprostania "wymaganiom" nowej partnerki sprowadzono do kilku komediowych scenek i obowiązkowego seksu. Ten sam schemat można zauważyć w innych historiach, gdzie samo założenie jest zwykle interesujące, ale rozwinięcie obiera najprostszą możliwą ścieżkę.
Może więc problemem jest czas? Wszak pół godziny na odcinek to mało, by zmieścić w nim coś więcej niż główne założenia i rozwiązanie. Mógłbym tak usprawiedliwiać twórcę, ale paradoksalnie sam się tej linii obrony pozbawił, bo w jednej z historii pokazał, że stać go na wyjście poza schematy. Mam na myśli odcinek "Art and Life", w którym Marc Maron zagrał autora komiksów, a Emily Ratajkowski studentkę fotografii specjalizującą się w selfie. Brzmi może bzdurnie, ale o takie właśnie rzeczy chodzi – niebanalne podejście, mocne osadzenie we współczesności i inteligentny scenariusz, który porusza całkiem poważny temat pogwałcenia prywatności w nie do końca poważny sposób. Jeśli miałbym polecać jakiś fragment "Easy", to właśnie ten, bo udało się tu w 30 minutach zamknąć naprawdę ciekawą i pobudzającą do myślenia historię.
Ciśnie się na usta pytanie, czemu tak mało? Czemu to, co udało się raz, w pozostałych odcinkach przemienia się w typową, słodko-gorzką papkę, aż kipiącą od stereotypów i wypełnioną postaciami, których problemy nie wzbudzają żadnych emocji? Już pal licho inteligentny scenariusz, niechby chociaż oglądało się je przyjemnie i pozostawiały po sobie sympatyczne odczucia, jak urzekający prostotą odcinek z Orlando Bloomem, Malin Akerman i Kate Micucci. Większość jednak po prostu mijała, a ich treść rozmywała się w pamięci zaraz po obejrzeniu.
Jedynym, co pozostawało, były twarze wykonawców, bo nazwiska, które się tu przewinęły, robią duże wrażenie. Poza już wymienionymi pojawili się jeszcze choćby Aya Cash i Dave Franco (nawet więcej niż raz, bo historia, w której zagrali, była jedyną rozciągniętą na dwa odcinki – szkoda, że przy okazji najsłabszą), Hannibal Buress, Michael Chernus, Gugu Mbatha-Raw (bardzo dobra rola w przeciętnym odcinku "Chemistry Read") czy Elizabeth Reaser. "Pojawili się" to niestety wszystko, co można na ten temat powiedzieć, bo szczegóły dotyczące ich bohaterów już wypadły mi z głowy, podobnie jak większość innych elementów "Easy".
Nieuczciwie byłoby powiedzieć, że to serial obiektywnie zły. Jest jednak straszliwie przeciętny i uderzająco banalny. Niby osiem półgodzinnych odcinków to niewiele, ale w chwili, gdy na samym Netfliksie znajdziemy multum lepszych produkcji, a zewsząd wyskakują kolejne seriale oferujące coś wartego zobaczenia, trudno traktować oglądanie "Easy" inaczej niż jako stratę czasu. Naprawdę szkoda, bo format wart jest uwagi i zdecydowanie lepszego wykonania.