Diabli nadali! Recenzujemy "Kevin Can Wait" – powrót Kevina Jamesa do telewizji
Marta Wawrzyn
21 września 2016, 17:28
"Kevin Can Wait" (Fot. CBS)
Kevin James dziesięć lat temu był gwiazdą popularnego sitcomu "Diabli nadali" ("The King of Queens"). Dziś próbuje powtórzyć – a właściwie skopiować ten sukces. Efekt łatwy do przewidzenia.
Kevin James dziesięć lat temu był gwiazdą popularnego sitcomu "Diabli nadali" ("The King of Queens"). Dziś próbuje powtórzyć – a właściwie skopiować ten sukces. Efekt łatwy do przewidzenia.
Kevin James zrobił kiedyś karierę jako niezbyt piękny i niespecjalnie rozgarnięty facet, który miał zaskakująco ładną żonę i irytującego teścia. Po prawie dziesięciu latach od zakończenia sitcomu "Diabli nadali" najlepszym pomysłem jego głównej gwiazdy na sukces jest powrót do przeszłości, i to pod każdym względem.
"Kevin Can Wait" to w praktyce "Diabli nadali" dziesięć lat później. Sytuacja rodzinna głównego bohatera uległa co prawda pewnym zmianom, ale on sam specjalnie się nie zmienił, nawet fizycznie, a i żona (tutaj gra ją Erinn Hayes) jakby podobna. Tyle że teraz nie mam czasu ani ochoty zastanawiać się, co ta kobieta robi z takim gościem. Seriale komediowe ruszyły do przodu, nawet te z telewizji ogólnodostępnej. Śmiech z puszki i parę rubasznych żartów o prostytutkach, striptizerkach i piwie pełni dziś raczej funkcję odstraszającą niż zachęcającą.
A tutaj właśnie z tego zrobiono główną atrakcję. Serialowy Kevin to policjant, który przeszedł na emeryturę – i tu mamy pierwszy zgrzyt, bo James nie wygląda na emeryta, a jego serialowa żona wydaje się wręcz absurdalnie młoda – i zastanawia się, co takiego zrobi z wolnym czasem. Ponieważ mamy do czynienia z prawdziwym facetem, co serial lubi sobie od czasu do czasu podkreślić, w grę wchodzą wyłącznie męskie rozrywki. Kręgle, gokarty, żłopanie piwska w środku dnia, pożeranie burgerów po cztery sztuki naraz. Wiecie, chłop, nie baba.
Ale z byciem mężczyzną wiąże się też wielka odpowiedzialność – dzieci, których oczywiście pojawia się na ekranie solidna gromadka, nie nakarmią się same, żona potrzebuje fatałaszków, a do tego jeszcze starszy kolega z policji prosi o dach nad głową. Do tego dochodzi problem z córką, która chce rzucić studia, żeby zamieszkać z chłopakiem, obecnie loserem, w przyszłości drugim Zuckerbergiem (Ryan Cartwright). Nasz Kevin nie może sam zachowywać się jak dzieciak, choć bardzo by chciał. Pomaga więc wszystkim, zrzędząc przy tym straszliwie, ale też wyrzekając się całego morza piwa i innych równie ważnych życiowych przyjemności.
Schematy, schematy, schematy. Ale nie tylko dlatego dwadzieścia minut w towarzystwie "Kevin Can Wait" to mordęga. Jeszcze gorsze od tego, co możemy umownie nazwać fabułą, są żarty. Nie mijają dwie minuty, jak mąż porównuje żonę do prostytutki. Hehehe – odpowiada CBS-owska publika. Rechot towarzyszy nam niemal cały czas i właściwie trudno pojąć czemu. Tu żart o prostytutce, tam o striptizerce, kiedy indziej znów bezsensowne nabijanie się z nerdów. Słowa "darmowe piwo" to też najwyraźniej powód do śmiechu.
Bolą uszy, bolą oczy, boli mózgownica. Niby serial od biedy można umieścić w gronie sitcomowych średniaków przeznaczonych dla publiki z Midwestu – jak "Last Man Standing" albo netfliksowe "The Ranch" – ale jakoś nie mam ochoty tego robić. Pomijając już fakt, że jest to produkcja prymitywna w porównaniu do komedii, jakie oferuje dzisiejsza telewizja, Kevin James poszedł na łatwiznę, próbując nam sprzedać dekadę później coś, co kiedyś już się sprawdziło. W takiej sytuacji wypada tylko powiedzieć "nie, dzięki" i przejść do innych tytułów.