Finał "Sons of Anarchy": Meksykańska niespodzianka
Daniel Nogal
8 grudnia 2011, 09:33
Za nami ostatni odcinek 4. sezonu "Sons of Anarchy". Czy warto czekać na 5. serię? Uwaga na spoilery!
Za nami ostatni odcinek 4. sezonu "Sons of Anarchy". Czy warto czekać na 5. serię? Uwaga na spoilery!
Przez pierwsze trzy sezony "Synowie Anarchii" byli moim ulubionym serialem. Zachwycałem się od premierowego odcinka po fenomenalny finał 3. serii, który zresztą, przy drobnych modyfikacjach, mógłby nadać się na zwieńczenie całości. Nakręcono jednak – nic w tym dziwnego, rzecz jasna – 4. sezon, który zaczął się naprawdę nieźle. Ale później, cóż, przyznam, że poczułem się trochę zawiedziony.
Dlaczego? Przede wszystkim niezwykłe zagęszczenie wątków zaczęło działać na mnie zniechęcająco. Oto dotarliśmy do punktu, w którym prawie każdy bohater ma jakąś mroczną tajemnicę, a niektórzy nawet po kilka. Wszyscy kłamią i ukrywają jakąś prawdę, która nie może wyjść na jaw, ktoś znów kogoś zdradza, jedni nie chcą mieć dzieci, inni zaś chcą swoje dzieci odzyskać… Uf, litości, za dużo tego!
Druga rzecz, jakiej nie mogłem darować twórcom serialu to to, co zrobili z Clayem. Oczywiście Ron Perlman nie grał tu nigdy dobrego chłopca, jego bohater co i rusz robił coś bardzo złego – z drugiej jednak strony Clay potrafił pokazać, że zależy mu na klubie, przyjaciołach, na żonie. Choć zwykle wzbudzał niechęć, to jednak czasem dało się odczuć dla niego odrobinę sympatii lub przynajmniej zrozumienia.
W 4. sezonie "Sons of Anarchy" już nie. Tutaj przestał być postacią ciekawą i skomplikowaną, a stał się całkiem jednoznacznie bohaterem negatywnym, tym złym, myślącym tylko o sobie gościem, który skrzywdzi lub zabije każdego, kto ośmieli się stanąć mu na drodze. Szkoda, naprawdę wielka szkoda.
Mimo wszystko serial oglądałem na bieżąco i tu też mogę podać dwa powody dlaczego. Po pierwsze – dla kilkunastu interesujących, świetnie wymyślonych bohaterów, w których wcielają się zdolni aktorzy. Po drugie zaś – przed ekranem trzymała mnie nadzieja, że wszystkie te poplątane wątki doprowadzą do ciekawego finału. Czy tak się stało?
Najważniejszy moment ostatniego odcinka mamy już na samym początku, kiedy na jaw wychodzi prawda o meksykańskim kartelu i okazuje się, że nie ma gorszego gangu niż rząd. Mocny zwrot akcji, świetna scena, decydująca o wszystkim, co dzieje się potem.
A dzieje się dużo. Na przykład Lincoln Potter robi się jeszcze dziwniejszy, ale choć sam tłumaczy to tym, że po prostu nie lubi ludzi, zaczyna robić takie rzeczy, że trudno nagle nie poczuć do niego sympatii. Brawa dla wcielającego się weń Raya McKinnona, który przez te kilka minut obecności na ekranie wykonał swoją aktorska robotę po mistrzowsku.
Niestety wspomniana kilka linijek wyżej scena ma też inne, mniej atrakcyjne dla widza konsekwencje. Zamiast pomóc w rozsupływaniu poplątanych wątków, po prostu brutalnie je przecina, scenarzyści kilka razy wciskają reset. Jest tysiąc powodów, dla których Clay powinien zginąć – ale nie zginie, bo nie. Do tego wszystkie problemy Juica w jednej chwili znikają, podobnie jak nadzieje Jaxa, że kiedykolwiek uda mu się opuścić Charming.
Słowem, po obejrzeniu finału można poczuć niedosyt i to wcale nie dlatego, że nie pada w nim ani jeden strzał. Mamy tu jednak też kilka udanych scen, większość z Jaxem w roli głównej. Jax płaczący podczas rozmowy z Tarą, Jax z nożem na gardle Claya, a wreszcie Jax na fotelu prezydenta SAMCRO. Książę zostaje królem, w Charming zaczyna się nowa epoka.
Jak widać, mam mieszane uczucia, zarówno co do całego 4. sezonu, jak i samego finału. Nie zrozumcie tego źle, to wciąż bardzo dobry serial, lecz w moim odczuciu już nie tak dobry jak kiedyś. Ale czekam na 5. serię – z nadzieją, że będzie bardziej przemyślana niż czwarta i że nie pożałuję jednak, iż "Synowie Anarchii" nie zeszli z ekranów po trzech sezonach.