Życie po śmierci. Recenzujemy "One Mississippi" – serial komiczki Tig Notaro
Nikodem Pankowiak
11 września 2016, 21:57
"One Mississippi" (Fot. Amazon)
"One Mississippi" raczej nie zawojuje świata. Cicho o serialu było przed premierą, cicho jest i po niej. A szkoda, bo tak dobrze przedstawionych prawdziwych historii jest wciąż w telewizji za mało. Niewielkie spoilery.
"One Mississippi" raczej nie zawojuje świata. Cicho o serialu było przed premierą, cicho jest i po niej. A szkoda, bo tak dobrze przedstawionych prawdziwych historii jest wciąż w telewizji za mało. Niewielkie spoilery.
Widząc zapowiedzi kolejnych seriali, można odnieść wrażenie, że nurt indie na dobre zadomowił się w amerykańskiej telewizji. Coś, co miało być niszą, coraz odważniej wchodzi do mainstreamu, w czym wielka zasługa właśnie Amazona, który wręcz wyspecjalizował się w tego typu produkcjach. I gdy już można odnieść wrażenie, że wszystkie te seriale są do siebie zbyt podobne i jest ich zwyczajnie za dużo, pojawia się takie niepozorne "One Mississippi" i pokazuje, że w czasach, gdy wszyscy chcą być indie, wciąż można być oryginalnym i znaleźć własny sposób na opowiadanie historii.
Tig Notaro to postać nietuzinkowa, która w ostatnich latach została niejako zdefiniowana przez ostatecznie wygraną walkę z rakiem piersi. Jej stand-up poświęcony starciu ze śmiertelną chorobą to jeden z najpopularniejszych występów tego typu w USA w ostatnich latach, szerokim echem odbił się także zrealizowany wspólnie z Netfliksem film dokumentalny, zatytułowany po prostu "Tig". Teraz znana komiczka postanowiła spróbować swoich sił w serialu, być może będącym dla niej pewnego rodzaju terapią, gdyż po części oparto go na jej życiu. Od początku wyglądało na to, że będzie to udany projekt, w końcu oprócz niej swoją cegiełkę dołożył także będący jednym z producentów Louis C.K. (tym samym wypuścił on dwa seriale w ciągu kilku dni) i Diablo Cody, laureatka Oscara za scenariusz do mojego ukochanego filmu "Juno".
Cały sezon to zaledwie sześć odcinków, z których każdy trwa 25 minut. Jest to wręcz idealna rzecz do binge-watchingu i faktycznie, najlepiej "One Mississippi" oglądać właśnie w ten sposób, tym samym traktując ten serial jak film. IMDB czy Wikipedia będą próbowały Wam wmówić, że to komedia, wszak jeśli coś trwa nieco ponad 20 minut, komedią być powinno. Nie dajcie się jednak na to nabrać, komedii tutaj jest niewiele, a najbardziej objawia się ona w dość lekkiej formie serialu, mimo jego w gruncie rzeczy poważnej tematyki, i absurdalnych wstawkach dziejących się w głowie głównej bohaterki.
Wydawałoby się, że to historia, jakich widzieliśmy już wiele – Tig przyjeżdża do domu w Mississippi, by pożegnać się z umierającą matką. Jej śmierć, jak to często bywa, jest początkiem wywlekania na wierzch brudów, pretensji i tajemnic. Tutaj jednak atmosfera jest dużo bardziej intymna niż w przypadku innych, podobnych produkcji. Ponieważ "One Mississippi" jest dużej mierze serialem autobiograficznym, możemy na początku odczuwać swego rodzaju dyskomfort, że oto wchodzimy z butami w czyjeś życie. Niepotrzebnie, bo sama Notaro szeroko otwiera dla nas drzwi, mówiąc: "Hej, spójrzcie, oto moje życie, zapraszam". I choć nie brakuje tutaj mocnych tematów, jak walka z rakiem czy molestowanie seksualne, najbardziej poruszające są te momenty, w których Tig siada przed mikrofonem w studiu radiowym i dzieli się ze słuchaczami historiami ze swojego życia. Takimi zwykłymi anegdotami, którymi podzielić mógłby się każdy z nas – o zabawach z dzieciństwa, o babci…
Tig nie ukrywa też, że została niejako naznaczona przez nowotwór, z którym niedawno toczyła ciężką walkę, i że teraz wiele osób postrzega ją właśnie przez pryzmat choroby. Ona sama czuje się dość niekomfortowo, gdy kolejne osoby spoglądają na jej klatkę piersiową. Najpierw chowa przed widzami swoje blizny, by później przekonać siebie i nas, że nie ma sensu się ich wstydzić, że każdy z nas jakieś blizny ma i musi z nimi żyć. Scena, gdy Tig staje naga przed lustrem, jest pełna odwagi i samoakceptacji, tak potrzebnej jej i wszystkim innym kobietom, które przeszły podobną drogę. To naprawdę inspirujące, że Notaro tak otwarcie potrafi mówić o rzeczach, które jeszcze jakiś czas temu by ją stygmatyzowały.
Mimo wszystko serial w większym stopniu skupia się na rodzinie niż na walce z rakiem. Tutaj już granica między fikcją a rzeczywistością jest nieco bardziej zatarta. Tak naprawdę matka Notaro zmarła w 2012 roku i w żaden sposób nie można stwierdzić, na ile prawdziwe są ich relacje przedstawione na ekranie. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo sceny skupiające się na tej nieco dysfunkcyjnej rodzinie są równie mocną, jeśli nawet nie mocniejszą, stroną "One Mississippi". Ogromna w tym zasługa Johna Rothmana wcielającego się w Billa – ojczyma Tig, radzącego sobie ze śmiercią swojej żony w dość specyficzny sposób. Bill to człowiek, który wychodzi z założenia, że wydarzenia z przeszłości należą do przeszłości i nie powinno się do nich wracać. Generuje to kilka konfliktów, bo w historii rodziny Tig nie brakuje mroczniejszych momentów. Nieco słabiej wypada Remy (Noah Harpster), brat Tig, który został spaczony już w dzieciństwie i "nie miał dziewczyny od czasów liceum". Sceny, w których ta trójka występuje razem, pełne są niezręczności i skrępowania mogącego udzielić się także widzom.
Mówią, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Nawet jeśli jest to miejsce, w którym nie brakuje złych wspomnień, to zwykle miejsce, z którym czujemy się najbardziej emocjonalnie związani. To widać także w "One Mississippi", w którym Notaro celebruje swoje rodzinne strony, swoją rodzinę i swoje życie. Serial momentami bywa gorzki, ale też próbuje przekazać, że od cierpienia nie jesteśmy w stanie uciec i tylko od nas zależy, czy uda nam się je udźwignąć. Fakt, brzmi to może niczym z coachingowych poradników, ale jest w tym jakaś prawda, a Tig Notaro podaje ją w taki sposób, że zamiast pseudointelektualnego bełkotu wychodzi sympatyczny serial, który stara się być czymś więcej niż tylko weekendową ciekawostką, ale jednocześnie nie jest w tym nachalny.
Nurt indie w telewizji żyje i ma się dobrze, a ten serial tylko potwierdza, że dla takich produkcji wciąż jest dużo miejsca na rynku. Jeśli, tak jak wyżej podpisany, jesteście fanami takich kameralnych klimatów, musicie koniecznie sięgnąć po "One Mississippi". To jeden z najbardziej naturalnych i prawdziwych seriali w tym roku.