Klasyczna opowieść w nowej wersji. Recenzujemy "Queen Sugar" – serial reżyserki "Selmy"
Mateusz Piesowicz
10 września 2016, 21:03
"Queen Sugar" (Fot. OWN)
Kolejna rodzinna saga na małym ekranie? "Queen Sugar" udowadnia, że nie jest to taki zły pomysł, o ile tylko zabiorą się za niego odpowiedni ludzie. Ot, choćby Ava DuVernay i Oprah Winfrey. Małe spoilery.
Kolejna rodzinna saga na małym ekranie? "Queen Sugar" udowadnia, że nie jest to taki zły pomysł, o ile tylko zabiorą się za niego odpowiedni ludzie. Ot, choćby Ava DuVernay i Oprah Winfrey. Małe spoilery.
Serial OWN oparty na książce Natalie Baszile miał zapewniony odpowiedni rozgłos już przed premierą. Nazwisko reżyserki "Selmy" było wystarczającym powodem, by spojrzeć na jej nowe dzieło z uwagą, a dodając jeszcze do tego Oprah, "Queen Sugar" urastało do miana jednej z głośniejszych premier jesieni. Pytanie, czy rzeczywistość sprostała dość wysokim oczekiwaniom?
Zadanie niewątpliwie nie należało do najłatwiejszych, bo rodzinne historie ze skomplikowanymi relacjami pomiędzy krewnymi to nie jest coś, co szczególnie mocno rozgrzewa publikę. Trzeba więc było czegoś wyjątkowego, co wyróżniłoby "Queen Sugar" na tle telewizyjnej konkurencji. Ava DuVernay okazała się wręcz idealnym rozwiązaniem, dodając do serialu typowego dla swej twórczości ducha kina niezależnego. Jego połączenie z ogranym, ale niepozbawionym pewnego staroświeckiego uroku, wyszukanym melodramatem przyniosło nadspodziewanie dobre rezultaty.
Na pierwszy rzut oka "Queen Sugar" niczym specjalnym się jednak nie wyróżnia. To klasyczna historia rodzeństwa Bordelonów – Novy (Rutina Wesley), Charley (Dawn-Lyen Gardner) i Ralpha Angela (Kofi Siriboe) – którzy stają w obliczu rodzinnej tragedii po tym, jak umiera ich ojciec Ernest (Glynn Turman). Jak się na pewno domyślacie, cała trójka obrała bardzo różne życiowe drogi i dziś zdecydowanie dalej im do siebie, niż przed laty. Gdy przyjdzie się więc ponownie spotkać i stawić czoła kłopotom związanym z odziedziczoną po ojcu plantacją trzciny cukrowej, szybko na jaw wyjdą wzajemne pretensje i osobiste problemy. Wiadomo, że każdy ma ich bez liku.
Umierający ojciec, skłócone rodzeństwo, a w tle rodzinna farma i Luizjana – skłamałbym, mówiąc, że brzmiało to szczególnie zachęcająco. Wyglądało raczej na kolejne podejście do uwspółcześnionej wersji słynnych amerykańskich oper mydlanych sprzed lat, tym razem z afroamerykańską obsadą. Już pierwsze minuty serialu przekonują jednak, że "Queen Sugar" absolutnie nie ma takich ambicji, pretendując prędzej do miana nowoczesnego dramatu, który na równi z płynną akcją stawia rozwój postaci.
Choć serial nie jest pozbawiony dramatycznych wydarzeń, to zdecydowanie na pierwszym planie stawia się tu rodzeństwo Bordelonów i ich przeżycia. DuVernay stara się jak najwięcej powiedzieć o swoich bohaterach, ale robi to w sposób bardzo subtelny. Dużo tu scen kameralnych, pozbawionych dialogów, czy nawet szczególnej akcji – obserwujemy rzeczy istotne, często wiele mówiące o uczestnikach, ale niczego nie wciska się nam do głowy na siłę. Serial pozwala widzom samym wyciągnąć wnioski, stawiając na emocje, które powinny być dla każdego łatwo zrozumiałe. Wprawdzie ten scenariuszowy minimalizm nieco tu podkręcono, dodając do praktycznie każdej sceny odpowiednio dobraną muzykę (chwilami było tego za dużo), ale zdecydowanie wolę takie rozwiązanie, niż wykrzykiwanie sobie wyjaśnień w twarz.
Także dzięki temu, że łatwiej przychodzi wtedy wczuć się w tę historię i po prostu zbliżyć do bohaterów. W tego typu serialu bliska więź z postaciami jest absolutną koniecznością, więc gdyby któreś z nich irytowało, posypałby się cały koncept. W "Queen Sugar" nie ma o tym mowy, bo choć rodzeństwo Bordelonów nie jest szczególnie oryginalne, to każde ma w sobie coś, co sprawia, że chce się ich poznać bliżej. Najciekawiej wypada Nova, dziennikarka, uzdrowicielka i sprzedawczyni prochów w jednym, a przy okazji kobieta z pozornie tylko poukładanym życiem, bo romans z żonatym policjantem to nie jest szczególnie dobry sposób na szczęście. Choć i tak wygląda nieźle w porównaniu do swojego brata, Ralpha, Angela, który pomiędzy wychowywaniem syna i zmaganiem z jego leczącą się z uzależnienia od narkotyków matką, próbuje odnaleźć się w rzeczywistości po wyjściu z więzienia. Ostatnia siostra, czyli Charley, to ta, która odniosła sukces – wykształcenie, bogaty mąż, dom w Los Angeles, te sprawy. Oczywiście, że coś musiało tu pójść nie tak, więc i jej życie sypie się w jednej chwili, a luksusową willę trzeba zamienić na pole trzciny cukrowej.
Przyznaję, że brzmi to okropnie sztucznie i daje pole do popisu dla scenariuszowej tandety i setki łzawych zwrotów akcji. Ale ku mojemu zdumieniu "Queen Sugar" wcale po takie chwyty nie sięga. Akcja rozwija się powoli, nie atakuje nas milionem informacji, wyżej ceniąc wprowadzanie odpowiedniego nastroju i spokojne budowanie sieci emocjonalnych powiązań. Nie wszystkim widzom musi to przypaść do gustu, ale na tle większości telewizyjnej sieczki, takie podejście to prawdziwy balsam dla oczu i uszu.
Ava DuVernay nie idzie na kompromis i robi ten serial po swojemu, co jest prawdopodobnie najlepszym możliwym rozwiązaniem. "Queen Sugar" wiele rzeczy robi na opak utartym schematom – zwalnia tam, gdzie większość próbowałaby dodać gazu, przygląda się swoim bohaterom nad wyraz wnikliwie, jakby chcąc zajrzeć w sam środek ich duszy i odsłania przed nami ich najbardziej osobiste sekrety. Maluje portret rodziny o wielu twarzach, nie eksponując przy tym jej wad, ale starając się je zrozumieć i zaakceptować. Serial to w swym podejściu zwyczajnie ludzki, nie czyniący swoich bohaterów manekinami o określonych cechach, ale postaciami z krwi i kości, których postępowanie czasem bywa zupełnie nielogiczne. Dlatego też ich podglądanie jest zajęciem fascynującym.
Niewątpliwie "Queen Sugar" jest produkcją dość wymagającą. Potrafi jednak nagrodzić cierpliwość szczerymi emocjami oraz prostą, lecz satysfakcjonującą i wciągającą historią. Nie będzie to rzecz, która przejdzie do historii telewizji z powodu swej oryginalności, nie zostanie też raczej tematem cotygodniowych gorących dyskusji, ale jestem niemal przekonany, że zapewni sporo pozytywnych wrażeń. Pozwoli też odetchnąć od coraz bardziej przekombinowanych serialowych dramatów, stawiając na fabularną prostotę i emocje ukryte w małych scenach. Jeszcze przed premierą zamówiono 2. sezon, co pozwala przypuszczać, że zdążymy się dobrze zapoznać z rodziną Bordelonów. Nie mam nic przeciwko temu.