Dlaczego mnie urzeka "Hart of Dixie" (choć nie zawsze)
Marta Wawrzyn
6 grudnia 2011, 22:00
Krytykom "Hart of Dixie" od początku nie przypadło do gustu, a i publikę ten serial ma jak na razie niezbyt wierną. Trochę szkoda, bo choć nie jest to wielkie dzieło, wciąż się go przyjemnie ogląda.
Krytykom "Hart of Dixie" od początku nie przypadło do gustu, a i publikę ten serial ma jak na razie niezbyt wierną. Trochę szkoda, bo choć nie jest to wielkie dzieło, wciąż się go przyjemnie ogląda.
Kiedy po obejrzeniu pilota "Hart of Dixie" pisałam, że jestem raczej na "tak", czyniłam to z pewnymi obawami. Większość krytyków wieszała na tym serialu psy od razu – i w dużej mierze ci mądrzy ludzie mieli rację. Produkcji z Rachel Bilson w roli głównej można wiele zarzucić.
Przede wszystkim nie jest to nic odkrywczego. Historia wielokącika miłosnego jakich wiele, która ma miejsce w pięknych okolicznościach przyrody jakich wiele. Banał na banale i banałem pogania. Na dodatek właściwie nic się nie dzieje. Nikt się z nikim nie rozstaje, nikt nie rozpacza do granic szaleństwa, nie ma żadnych cliffhangerów ani innych powodów do obgryzania paznokci. Jeśli już coś się wydarzy, jest to do bólu przewidywalne.
Ale, ale, ale…! Pierwsze "ale" w prawdziwym życiu nazywa się Jaime King, a w serialu Lemon Breeland. Aktorka, którą kojarzyłam tylko dlatego, że przewijała się w koszmarze zwanym "Pearl Harbor", jako jędza z BlueBell po prostu wymiata. Sposób bycia (i mówienia) Lemon, jej kiecki i kapelusze jak z dawnych filmów o Południu, typowo babskie intrygi, szum, jaki wywołuje wokół siebie – to wszystko jest po prostu fantastyczne. Zwłaszcza że Lemon szybko okazuje się całkiem sympatyczną osobą, która po prostu nauczyła się walczyć o swoje.
To Jaime, a nie Rachel Bilson ciągnie ten show, to głównie dzięki niej potyczki słowne Lemon z Zoe są przezabawne. W dużej mierze to również dzięki niej "Hart of Dixie" pełne jest specyficznego, staroświeckiego uroku, który w takiej dawce ostatnio mieliśmy w produkcjach sprzed 20-30 lat.
Pełno tu małych rzeczy, które cieszą. Dziwnych świąt, które obchodzą mieszkańcy BlueBell, bo tak im każe tradycja. Pokracznych, małych domków położonych gdzieś w krzakach. Lokalnych wydarzeń, które sprawiają, że całe miasteczko przez kilka dni traci kontakt z resztą świata. Konkursów, w których gotuje się gumbo, albo sprawdza prędkość domowych żółwi. Wyborów miss w typowym południowym stylu, będących i dla uczestniczek, i dla całego miasteczka czymś więcej niż tylko konkursami piękności. Jak w książkach Fannie Flagg, które czytałam w liceum.
A na dodatek jest knajpa! Fajna, prosta knajpa, gdzie nikt nie sączy "modżajto", można za to rano zjeść przyzwoite śniadanie, a wieczorem napić się piwa. Choć Rammer Jammer to nie Merlotte's, trzeba przyznać, że swój charakter ma.
Oglądam więc "Hart of Dixie", mimo że jest bardzo nierówne. Jedne odcinki są świetne, klimatyczne, pełne wymienionych wyżej atrakcji. Inne wloką się niemiłosiernie i sprawiają, że chce mi się to rzucić i iść spać. Jesienny finał, czyli odcinek "Hairdos & Holidays", był niestety trochę słabszy niż ten ze Świętem Dziękczynienia czy wyścigami żółwi. Ale wygląda na to, że w styczniu i tak będę oglądać dalej.
Kto oczekuje od każdego serialu, który ogląda, głębi, skomplikowanej intrygi i subtelnie przemycanych w ironicznych dialogach mądrości życiowych, powinien trzymać się z dala od "Hart of Dixie". Reszcie wciąż ten serial polecam.