Nasz przyjaciel Pablo. Recenzujemy 2. sezon "Narcos" – z pełnymi spoilerami
Marta Wawrzyn
12 września 2016, 21:33
"Narcos" (Fot. Netflix)
Widzieliście już cały sezon "Narcos", wiecie dokładnie, co spotkało Pabla Escobara i jesteście zaznajomieni z ostatnią sceną? No to jedziemy! Tekst zawiera dużo spoilerów i jeszcze więcej emocji.
Widzieliście już cały sezon "Narcos", wiecie dokładnie, co spotkało Pabla Escobara i jesteście zaznajomieni z ostatnią sceną? No to jedziemy! Tekst zawiera dużo spoilerów i jeszcze więcej emocji.
O 2. sezonie "Narcos" co nieco napisał już Mateusz, ale wszystkiego napisać nie mógł, jak to przed premierą. Już więc wiecie, że ten sezon bardzo nam się spodobał – "więcej, szybciej i efektowniej" w tym przypadku zadziałało, bo w przeciwieństwie do wielu hollywoodzkich sequeli to nie było wymuszone ani puste w środku, to po prostu był mocny finisz prawdziwej historii, która zaskakiwała nas na każdym kroku, aż do samego końca, dokładnie tak jak agenta Murphy'ego. Niby widzieliśmy już bardzo dużo, niby Steve zdążył nam już wtłoczyć do głów, że w Kolumbii opanowanej przez bandziorów Escobara zdarzają się rzeczy, o jakich najstarszym góralom nie śniło; niby coś tam wiemy i coś tam wyczytaliśmy w Wikipedii – a jednak przyznam, że już scena z samego początku sezonu, w której Escobar opuszcza spacerem kuriozalne więzienie La Catedral, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
Więcej absurdu, więcej przemocy
To był pierwszy sygnał, że poziom absurdu w "Narcos" tylko wzrośnie. A razem z nim wzrósł poziom z jednej strony brutalności, a z drugiej emocji. O ile już rok temu wyraźnie romantyzowano historię jednego z najbardziej bezwzględnych kryminalistów w dziejach świata, o tyle w tym roku właściwie nic już nie pozostało jednoznaczne, a granice pomiędzy "tymi dobrymi" i "tymi złymi" zatarły się całkowicie. W Kolumbii na początku lat 90. rozpętała się regularna wojna. Winny był jeden człowiek – ani historia, ani "Narcos" nie pozostawiają tutaj wątpliwości. Widzieliśmy, jak Escobar szedł do celu po trupach, widzieliśmy, do ilu ludzkich tragedii – tych małych i tych gigantycznych – doprowadziła jego chora ambicja i widzieliśmy, co się stało z Kolumbią. Nie ma cienia wątpliwości, że to wszystko jego sprawka. Ale…
Ale "Narcos", jak na współczesny serial przystało, unika oczywistych diagnoz i czarno-białych portretów. Tym, co czyni serial tak atrakcyjnym, nie jest wcale możliwość zajrzenia w twarz czystemu złu, choć nie brak momentów kiedy dokładnie to czynimy. Tu bardziej chodzi o to, że sprawcy tego zła – zła, które można dostrzec po obu stronach barykady i którego stopniowanie w pewnym momencie przestaje mieć jakikolwiek sens – pokazywani są jako najbardziej ludzcy z ludzi. José Padilha i jego scenarzyści kreują całe zastępy antybohaterów, postaci, których działań nie możemy i nie powinniśmy oceniać pod kątem etyki.
2. sezon to istna orgia przemocy, pokazana bez żadnych zahamowań. Pablo Escobar po wyjściu – bo przecież nie ucieczce – z tego, co nazywano umownie więzieniem, staje się wrogiem publicznym numer jeden. Nikt już nie mówi o postawieniu go przed wymiarem sprawiedliwości, to, co się rozpoczyna, to prawdziwe polowanie. Zarówno nasi dobrzy znajomi, agenci DEA Steve Murphy (Boyd Holbrook) i Javier Peña (Pedro Pascal), jak i stojący po stronie prawa Kolumbijczycy zaczynają sobie zdawać sprawę z jednego: król kokainy musi zginąć, inaczej to nigdy nie będzie normalny kraj. A ponieważ innym przestępczym bossom zależy dokładnie na tym samym, nawiązują się rozmaite zaskakujące sojusze i piękne przyjaźnie.
Kraj, którego moralność przestała dotyczyć
Streszczanie wszystkiego, co się wydarzyło, nie ma w tym miejscu żadnego sensu, zwłaszcza że tempo jest niesamowite, trup ściele się gęsto, żadna ze stron nie ma już żadnych zasad ani halmulców, a ważni gracze pojawiają się i znikają. W pierwszej części sezonu na główną gwiazdę zaczął wyrastać bezwzględny Horacio Carrillo – i cóż się z nim stało? Był krwawy mściciel, bum, nie ma krwawego mściciela. Została tylko żona, która chce znać prawdę i agent Murphy, który oczywiście prawdy nie powie. Bo czy Carrillo rzeczywiście zrobił coś złego, kiedy strzelił do dzieciaka? Tak, nie, trudno powiedzieć. To skomplikowane.
Jeszcze bardziej skomplikowane staje się to, co robi później agent Peña, który idzie na układy, na jakie żaden stróż prawa nie powinien sobie pozwalać w żadnych okolicznościach, chyba że chcemy mieć państwo działające jak mafia. Operowanie w szarych strefach to od początku znak firmowy Javiego, tym razem jednak agent posuwa się o kilka kroków dalej i dogaduje się z gangsterami, którym na śmierci Escobara zależy tak samo, jak Amerykanom. To nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy Amerykanie mniej lub bardziej oficjalnie wsparli bandytów według zasady "lepsi, bo nasi". Za chwilę to się zemści, kartel z Cali wyrośnie po śmierci Escobara na gigantyczną siłę, której wpływy sięgać będą daleko poza granice Kolumbii, a nasz Javi – jak sugeruje ostatnia scena sezonu – dostanie nowe zadanie. Jego sprzymierzeńcy staną się największymi wrogami, bo, jak wiemy, jest to wszystko skomplikowane.
To zacieranie granic pomiędzy czernią i bielą, dobrem i złem, prawem i bezprawiem jest prawdopodobnie najlepszą rzeczą, jaką ma do zaoferowania "Narcos". Oczywiście, sama historia to istne szaleństwo, ale to szaleństwo, które znamy czy też przynajmniej kojarzymy, jeśli choć trochę interesujemy się tym, co się dzieje na świecie. Wartość dodaną stanowią tutaj postacie, napisane tak, jak pisze się dzisiaj najbardziej atrakcyjnych serialowych (anty)bohaterów. Skomplikowane, wywołujące dyskusje, ekscytujące i odpychające jednocześnie. A przy tym do bólu prawdziwe, bo chyba nie tylko ja potrafię sobie wyobrazić, że w Kolumbii na początku lat 90. amerykański agent DEA mógł pić z gangsterami "za zabicie Pabla" i przyglądać się ze spokojem, jak jeden bandzior torturuje albo i pozbawia życia drugiego. A wszystko to w rytm skocznej latynoskiej muzyki, bo czemu nie.
Jednym z najmocniejszych punktów sezonu jest "Los Pepes", odcinek, który możemy umownie nazwać świątecznym. Boże Narodzenie w krajach latynoskich obchodzi się na wesoło, w czym twórcy "Narcos" dostrzegli okazję do zrobienia nam psikusa. I zaserwowali prawdziwą jazdę bez trzymanki, przedstawiając nam właśnie w tym odcinku Los Pepes. Oficjalnie to ludzie, których bliscy zginęli z ręki Escobara. Nieoficjalnie? Brygada śmierci finansowana i zaopatrywana w informacje przez jego wrogów, też gangsterów. Przy dźwiękach "Feliz Navidad" rozpętuje się więc kolejna już wojna, w której nikt nie bierze jeńców. Trupy wiszące pośród barwnych dekoracji świątecznych to jeden z tych obrazów, które po tym sezonie zostaną ze mną na dłużej. Podobnie jak ta scena, w której Escobar wylicza swoich wrogów: Los Castaños, Cali, Judy Moncada, Los Pepes, rząd, Jankesi… My wiemy, że on się już nie wymknie – i on wie dokładnie to samo.
Z tego samego odcinka pochodzi kolejna wielka scena z Escobarem w roli głównej. Ta, w której rozpala w kominku plikami banknotów, żeby ogrzać zmarzniętą rodzinę. W tym momencie chyba nie ma widza, który by nie poczuł choć odrobiny sympatii do drania. A już za chwilę sytuacja kompletnie się zmienia, bo oto ten kochający mąż i tata podkłada bombę pod drogerię. W zamachu giną niewinni ludzie – nie pierwsi i nie ostatni. Niewiele później znów widzimy drugie oblicze zbrodniarza, który odsyła swoją rodzinę w bezpieczne miejsce i decyduje się walczyć dalej sam. Oglądając podróż rodziny Escobara do Niemiec, z nieodłącznym agentem Murphym na ogonie, znów łatwo się pogubić, kto tu właściwie jest zły, a kto jest dobry. To piekło, w którym nie obowiązują żadne zasady. Nie ma świętości, moralność dawno przestała istnieć. Zaś sam Escobar, nawet w momencie kiedy oznajmia, że chce krwi, i podkłada kolejne bomby, w pobliżu pałacu prezydenckiego, a potem w centrach handlowych, ciągle wydaje się być tym naszym Pablem, facetem, którego nieźle znamy i rozumiemy częściej, niż byśmy chcieli.
Netfliksie, zabiłeś nam kumpla!
"Ten nasz Pablo" – bandyta, którego pokazano tak, że musiał stać się bliski widzom – to najlepsze, co udało się wymyślić twórcom "Narcos" i wprowadzić w życie dzięki niesamowitemu w tej roli Wagnerowi Mourze. Kiedy w lipcu rozmawialiśmy z Wagnerem w Londynie, uderzyło mnie to, że on nie mówi o Escobarze inaczej niż "Pablo". Jak gdyby zaprzyjaźnił się ze zbrodniarzem, którego gra. Przyznaję, że momentami miałam z tym problem – stąd pytania, czy przypadkiem serial nie uczłowiecza za bardzo kryminalisty – ale też uważam, że i aktor, i scenarzyści wiedzieli bardzo dokładnie, co robią i jaki to odniesie skutek. Serial od początku pokazuje ludzką twarz gangstera, mordercy i terrorysty i jest w pełni świadomy, że to czyni. Pablo Escobar to kolejny Tony Soprano czy też Walter White – tyle że prawdziwy. I właśnie dlatego "Narcos" nie może tudzież nie powinno sobie pozwalać na to, co było zupełnie normalne w przypadku "Breaking Bad", "Rodziny Soprano", "Dextera" itp. A jednak sobie pozwala i zbiera za to wysokie noty.
Mateusz pisał w swojej recenzji, że dla niego wszystko jest OK. Nie ma tu żadnej gloryfikacji, serial jasno daje do zrozumienia, że zbrodniarz jest zbrodniarzem. I to prawda, nikt nam nie wmawia, że nasz przyjaciel Pablo to skrzywdzone niewiniątko. Ale jeśli ciągle łapałam się na tym, że w sumie życzę temu człowiekowi, żeby nie skończył marnie na tym dachu, potraktowany jak zwierzę, to znaczy, że serial coś mi zrobił. Zatarł granicę, której nikt wcześniej nie odważył się zatrzeć. I to właśnie go czyni tak wyjątkowym, tak atrakcyjnym i tak fascynującym. Nie chodzi o to, że zajrzeliśmy w duszę diabłu. Chodzi o to, że diabeł okazał się człowiekiem, takim jak my.
Zgadzam się, że Wagner Moura dokonał w tym sezonie czegoś niezwykłego. Przedefiniował i wykreował na nowo postać Escobara – znaczy naszego przyjaciela Pabla – doprowadzając do tego, że pod koniec facet wywoływał rzeczywiście skrajne emocje. Choć narratorem "Narcos" pozostał Steve Murphy, w tym sezonie jego punkt widzenia nie miał już większego znaczenia. Oglądaliśmy to piekło z perspektywy Pabla, któremu towarzyszyliśmy w najtrudniejszych, najbardziej intymnych momentach. Widzieliśmy jego upadek, byliśmy przy nim, kiedy ojciec mu powiedział, że się go wstydzi, zajrzeliśmy do jego snów i najczarniejszych zakamarków duszy.
Romantyzowanie Escobara sięgnęło zenitu w finale. Netflix przed premierą sezonu oficjalnie zdradził, że pożegnamy w nim już dotychczasowego głównego bohatera, a przy tym zasugerował, iż główną atrakcją będzie to, jak on zginął. Teorie krążą tutaj różne – bo choć wszyscy widzieliśmy te słynne zdjęcia z martwym Escobarem i wiemy, że ścigali go wtedy agenci DEA do spółki z kolumbijskimi policjantami, nie ma do dziś pewności, kto oddał decydujący strzał w głowę. Rodzina wierzy, że Pablo popełnił samobójstwo, widząc, że nie ma ucieczki. "Narcos" wybrało prostszą i bardziej prawdopodobną opcję – na tego człowieka zapolowano jak na zwierzę i go zwyczajnie dobito, kiedy okazało się, że jeszcze żyje.
Kompletny brak szacunku, z jakim potraktowano jego ciało – roześmiani stróże prawa, w tym prawdziwy agent Murphy, rzeczywiście pozowali do zdjęć z nim, jak kiedyś podróżnicy z lwami w Afryce – robi tym bardziej piorunujące wrażenie, że "Narcos" chwilę wcześniej kazało mu wyznać po raz ostatni miłość żonie, pójść na lody truskawkowe i odbyć nostalgiczny spacer po ukochanej dzielnicy. Przy pomocy tych prostych jak budowa cepa środków udało się przekazać mocny komunikat: temu człowiekowi w chwili śmierci odmówiono prawa do bycia człowiekiem. I choć wiemy bardzo dobrze, co zrobił i dlaczego tak a nie inaczej wyglądał jego koniec, w tym momencie nic nie wydaje się jednoznaczne. Żal chłopa i tyle, przynajmniej przez ten ułamek sekundy, zanim sobie uświadomimy, że to nie twór scenarzystów, to postać historyczna i przy okazji jeden z największych zbrodniarzy, jakich ziemia nosiła. Brawo, "Narcos".
Serial, w którym największą gwiazdą jest historia
2. sezon serialu Netfliksa to wielki popis Wagnera Moury, który z odcinka na odcinek budował coraz pełniejszy i coraz bardziej zniuansowany obraz swojego bohatera. Pabla na ekranie oglądaliśmy teraz znacznie częściej niż rok temu i choćby dlatego trudno sobie wyobrazić "Narcos" bez niego. To był Wagner Moura show. Pomysł, żeby w nowym sezonie, zgodnie z zasadą "The Blow Must Go On", płynnie przejść do historii kartelu z Cali i jego szefów, wydaje się w tym momencie lekko ryzykowny.
Z drugiej strony, to najbardziej logiczna opcja. Gigantyczny biznes kokainowy, który rozkwitł w Medellín za sprawą Escobara, to początek. Na jego zgliszczach wyrosła potęga kartelu z Cali, a także karteli meksykańskich. To wszystko naczynia połączone i zarazem ciąg dalszy tej samej historii. O jej jakość nie powinniśmy się bać, bo główną siłę "Narcos" zawsze stanowiła umiejętność opowiadania mocnych, brutalnych historii, w taki sposób że siedzimy zaczarowani, jakbyśmy znów mieli dwanaście lat i słuchali opowieści druha przy ognisku. To działa i będzie działać. Ale niewątpliwie stoimy przed pytaniem, czy serial Netfliksa jeszcze kiedyś będzie miał równie fascynującego bohatera, co ten grany przez Mourę. O tym jednak porozmawiamy dopiero za rok.