Będąc młodą królową. Recenzujemy brytyjski serial "Wiktoria"
Mateusz Piesowicz
6 września 2016, 18:33
"Victoria" (Fot. ITV)
Długoletnie panowanie królowej Wiktorii na brytyjskim tronie to wdzięczny materiał dla filmowców. Najnowsza ekranizacja objęła początki rządów władczyni, w którą wcieliła się Jenna Coleman, porzucając dla tej roli "Doktora Who". Warto było?
Długoletnie panowanie królowej Wiktorii na brytyjskim tronie to wdzięczny materiał dla filmowców. Najnowsza ekranizacja objęła początki rządów władczyni, w którą wcieliła się Jenna Coleman, porzucając dla tej roli "Doktora Who". Warto było?
Jest oczywiście za wcześnie, by jednoznacznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie, ale po trzech dotychczas wyemitowanych odcinkach produkcji ITV można pokusić się o pierwsze wnioski na jej temat. Zwłaszcza że serial to nie do końca taki, jakiego się spodziewałem. Nie jestem tylko pewien, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Zacznijmy jednak od początku, a konkretnie rzecz biorąc od letniego poranka 1837 roku, kiedy to osiemnastoletnia Aleksandryna Wiktoria dowiedziała się, że po śmierci jej wuja, Wilhelma IV, obejmie tron Zjednoczonego Królestwa. Nie jest to rzecz, która spotyka większość nastolatek, ale nasza bohaterka okazuje się dobrze przygotowana do nowej roli i od samego początku swojego panowania udowadnia, że nie da sobie w kaszę dmuchać. I nieważne, czy chodzi o wybór imienia, czy o odsunięcie od siebie "życzliwych", chcących kontrolować młodą monarchinię. Wiktoria staje okoniem wobec wszystkich próbujących narzucić jej własną wolę.
Pierwsze odcinki "Victorii" są zbudowane w dużym stopniu na tym właśnie prostym schemacie oporu i zawziętości bohaterki, zdeterminowanej, by dać się poznać jako samodzielna władczyni. Wiktoria stawia więc dzielnie czoła wszystkim przeciwnościom, na czele z pragnącymi władzy opiekunami – matką, księżną Kentu (Catherine Flemming) i jej towarzyszem Johnem Conroyem (Paul Rhys) oraz właściwie całym dworem, który na młodą królową patrzy z mieszaniną pogardy i litości. Scenariusz nie ucieka zbyt daleko od schematów, przedstawiając Wiktorię poprzez serię wydarzeń mających przetestować jej monarsze umiejętności. Obserwujemy choćby przenosiny do Buckingham Palace, wybór odpowiednich dam dworu i uroczysty bal, a wisienką na torcie jest rzecz jasna koronacja.
Cudów nie ma sensu się tu doszukiwać, bo fabuła poprowadzona jest bardzo gładko, uwzględniając nawet obowiązkowe potknięcia w pierwszych dniach rządów królowej. Nie zamierzam jednak narzekać, bo "Victoria" zyskuje na tej prostocie. Nie spodziewajcie się tu skomplikowanych dworskich intryg i trudnych do rozszyfrowania sieci zależności i układów. Póki co serial ITV to raczej lekka rozrywka, od czasu do czasu uderzająca w poważniejsze tony, ale skupiona na tym, by widzowie nie poczuli się zagubieni i śledzili historię bez konieczności sprawdzania kto, z kim, po co i przeciw komu. Scenariusz stara się wprawdzie trzymać rzeczywistości, ale jest to zgodność dość umowna. Od pierwszych chwil widać, że "Victoria" nie ma ambicji zostania ekranizacją podręcznika do historii, stawiając zdecydowanie na te aspekty życia bohaterki, które przypadną do gustu masowemu odbiorcy.
Mamy więc dokładnie przedstawiony proces "dorastania" królowej do nowej roli, wraz z poznawaniem pałacowych realiów i ciągłym udowadnianiem swojej wartości. Nie mogło się oczywiście obejść bez romansów, a raczej ich prób, bo temat zamążpójścia Wiktorii szybko staje się główną atrakcją serialu. Sama zainteresowana, jak na samodzielną władczynię przystało, jest oporna wobec podsuwanych z różnych stron kandydatów, czyli kolejny punkt z listy scenariuszowych oczywistości można uznać za odhaczony. Miałbym może o to większe pretensje, ale skoro serial postawił na tonację półserio, to nie będę mu tego wytykał.
Zwłaszcza że w przyjętej konwencji produkcja Daisy Goodwin radzi sobie naprawdę nieźle. Duża w tym zasługa obsady, która chwilami wydaje się wręcz nieadekwatnie dobra w porównaniu do poziomu scenariusza. Zacząć trzeba od Jenny Coleman, zaliczającej się akurat do tych aktorek, które spokojnie mogą grać nastolatki jeszcze przez jakiś czas. I mniejsza z wyglądem (choć wzrost bohaterki jest tu całkiem szeroko komentowany), chodzi raczej o swego rodzaju dziewczęcą swadę, jaką Brytyjka wnosi do roli. Wiktoria jest przekonująca w swojej niedojrzałej zaciętości, która przynosi jej równie dużo pożytku, co szkody. Młodą królową da się lubić, mimo że czasem bywa nadmiernie uparta i przekonana o swojej nieomylności. Widać, że dopiero się uczy nowej roli, a pewne rozsądne kompromisy są jej obce, ale połączenie zdecydowania i wrażliwości, na jakie stawia pełna wigoru Coleman, czynią tę bohaterkę wartą kibicowania.
Szczególnie wtedy, gdy u jej boku pojawia się niewspomniany jeszcze Lord Melbourne (Rufus Sewell), premier, który szybko stał się najbliższym doradcą królowej. Jego relacja z Wiktorią należy do najciekawszych w serialu, choć i tu nie obyło się bez fabularnych uproszczeń. Między Coleman a Sewellem jest niezaprzeczalna chemia, co łatwo mogło przerodzić się w tandetne romansidło – oby "Victoria" nie posunęła się w tym wątku dalej, niż to zrobiła do tej pory, bo wydaje się, że aktualne status quo jest idealnym rozwiązaniem. Melbourne funkcjonuje jako ktoś pomiędzy ojcem, a przyjacielem królowej, będąc niezbędnym głosem rozsądku i studząc jej, czasami zbyt emocjonalne, podejście. Związek idealny, nie psujmy tego. Tym bardziej, że relacja z Lordem Melbourne pozwala oderwać się od dworskich gierek i rzucić okiem na brytyjską politykę. Już udało się zasygnalizować problemy wewnętrzne, a im dalej, tym powinno się robić ciekawiej.
Na wiele jednak nie liczę, bo gdy "Victoria" choćby ociera się o poważniejsze tematy, to twórcy szybko przypominają, że to tylko tło i jako takie będzie funkcjonować. Dobrze widać to po wątkach pałacowej służby, która spełnia rolę po trosze chóru komentującego wydarzenia, a po trosze rozrywkowego dodatku. Wydaje się, że chciano tu jakoś nawiązać do sukcesu "Downton Abbey", ale póki co wyszło to bardzo nieporadnie. Historie bohaterów z niższych klas społecznych są dodane na siłę, nie ma w nich nic szczególnie interesującego i tylko odwracają uwagę od głównych bohaterów. Jeśli gdzieś należy szukać najsłabszego punktu "Victorii", to właśnie tutaj.
Choć daleki jestem od stwierdzenia, że cała reszta wyszła idealnie, to przyznaję, że serial ITV spełnia swoje zadanie. Czas z nim spędzony to rozrywka lekka i przyjemna dla oka – widać, że na nim nie oszczędzano, choć CGI w niektórych ujęciach kuleje. Nie mam problemu również z ugrzecznionym scenariuszem, prezentującym historię w wersji light, bo "Victoria" nie rości sobie pretensji do bycia opowieścią szczególnie realistyczną. To serial łatwy i oparty na mało wyszukanych schematach, ale oferujący grono interesujących postaci, ciekawe tło i, co najważniejsze, dającą się lubić główną bohaterkę. Myślę, że nie musi być niczym więcej.