Witajcie w Dolinie Krzemowej. Recenzujemy pierwsze odcinki 3. sezonu "Halt and Catch Fire"
Marta Wawrzyn
4 września 2016, 19:03
"Halt and Catch Fire" powróciło po raz trzeci i prawdopodobnie już ostatni. I choć wciąż jest to serial pod wieloma względami wyjątkowy, znów nie można oprzeć się wrażeniu, że do wielkości czegoś brakuje. Spoilery!
"Halt and Catch Fire" powróciło po raz trzeci i prawdopodobnie już ostatni. I choć wciąż jest to serial pod wieloma względami wyjątkowy, znów nie można oprzeć się wrażeniu, że do wielkości czegoś brakuje. Spoilery!
"Halt and Catch Fire" był jednym z moich najbardziej oczekiwanych tytułów tego lata i właściwie nie mogę powiedzieć, żeby mnie zawiódł. Serial zaliczył kolejny restart – zmieniliśmy zarówno czas, jak i miejsce akcji, bo bohaterowie przenieśli się do Doliny Krzemowej, a rok mamy już 1986 – a przy tym nie stracił tego wszystkiego, co od początku w nim zachwycało. Czyli wciąż potrafi w atrakcyjny sposób sprzedać na ekranie rewolucję technologiczną z lat 80. Jest niesamowicie stylowy, świetnie brzmi, dba o szczegóły, ma bohaterów, którzy wydają się być ludźmi z krwi i kości.
Ale nie potrafi zrobić jednego – tak połączyć ich wątki prywatne z tymi związanymi z pracą, aby nie dało się oderwać od ekranu. Niedoścignionym wzorem tutaj pozostaje "Mad Men", gdzie bardzo często jednocześnie walił się świat – albo czyjś mały światek – i do Sterling Cooper pukali superważni klienci. W "Halt and Catch Fire" niby te dwie sfery egzystują obok siebie i mają na siebie wpływ, ale jakoś nie chcą zacząć się przenikać w wystarczająco interesujący sposób. Jedne rzeczy naprawdę mnie potrafią zachwycić, na inne pozostaję całkowicie obojętna. I choć serial uwielbiam, nic na to nie poradzę, że nie potrafię uwielbiać każdej jego minuty w tym samym stopniu.
W trzech pierwszych odcinkach nowego sezonu jak zwykle najlepiej wypadało to wszystko, co bezpośrednio związane było z pracą. Cameron (Mackenzie Davis) i Donna (Kerry Bishé) odważnie skoczyły na głęboką wodę, przeniosły Mutiny do Doliny Krzemowej i… oczywiście dalej walczą o to, żeby firma w ogóle mogła przetrwać. Ponieważ te dwie panie mają zwyczaj wpadać na genialne, przełomowe pomysły średnio kilka razy na sezon, tak dzieje się i teraz. Ich start-up – którego nikt wtedy nie nazywał start-upem – ma już 100 tysięcy użytkowników, którzy rozmawiają ze sobą na czatach, ale potrzebna jest następna wielka rzecz. I ta oczywiście się pojawia: handel online.
Dla nas normalna rzecz, wtedy wielki przełom i zarazem coś, do czego trzeba było przekonywać inwestorów. Dziewczyny biorą się więc za przekonywanie, a że ich płeć nie każdemu odpowiada, mają pod górkę. "Halt and Catch Fire" nie jest w żadnym razie realistyczne, kiedy prezentuje, jak ta sama ekipa kilku osób wyciąga z kapelusza kolejne wielkie rzeczy – budując krok po kroku to wszystko, czym stał się potem internet – ale już praca po nocach z obłędem w oczach, bieganie za inwestorami czy mur w postaci seksizmu wydają się jak najbardziej prawdziwe. Cameron i Donna – ale też wspomagający je Gordon – to postacie, w których zawarto wiele prawdy o Dolinie Krzemowej z lat 80., budowanej przecież nie przez samych facetów.
Były tam kobiety i byli też tacy magicy jak Joe MacMillan (Lee Pace, od nowego sezonu z niesamowitą brodą!), w których wizjach można było się zakochać. Ponieważ "Halt and Catch Fire" bardzo lubi rzeczy wielkie i przełomowe, tym razem obserwujemy Joego, jak sprzedaje bezpieczeństwo. Czyli antywirusy. Lee Pace błyszczy zwłaszcza w scenie prezentacji – nic dziwnego, że młody programista o imieniu Ryan (Manish Dayal) został od pierwszej chwili oczarowany – a w kolejnych odcinkach odbywa się jakże aktualna dyskusja o tym, co to znaczy dać coś użytkownikom za darmo. Trzydzieści lat później firmy z branży IT wciąż do końca tego nie rozgryzły i zwodzą internautów fałszywymi promocjami.
W pierwszych odcinkach nowego sezonu "Halt and Catch Fire" zawarto zresztą więcej aktualnych dyskusji. Jestem w stanie uwierzyć, że Cameron i Donna nie miały pojęcia, jak bardzo naruszają zaufanie użytkowników, czytając ich anonimowe wiadomości. Nie było wtedy Facebooka, nie było Google, nikt nie myślał o tym, jak cenne są informacje o użytkownikach. Ale ci, którzy mieli do nich dostęp, jak widać nie mieli oporów przed korzystaniem z nowo nabytej wiedzy.
Te aktualne dyskusje w "Halt and Catch Fire" potrafią przybierać bardzo poważny ton, ale też potrafią bawić, jak np. pytanie, czy mówi się "gif" czy "dżif". Albo nieszczęsny robot-służący na urodzinach małej Joanie. To nie jest serial, który cokolwiek próbuje wykładać, raczej przemyca wiedzę o tamtym miejscu i tamtych czasach gdzieś mimochodem.
Nie ma powodu traktować go jak dokumentu, bo jest mocno podkręcony i przestylizowany – jeśli tak wyglądały biura w latach 80., to ja chcę się przenieść w czasie! – ale swoje zadanie spełnia. W atrakcyjny sposób prezentuje rewolucję, która sprawiła, że ja mogę napisać te słowa, a Wy je przeczytać chwilę później.
Nie da się też przecenić obsady. Czwórka głównych bohaterów to też czwórka świetnych, wyrazistych aktorów, którzy samą swoją obecnością na ekranie potrafią zrobić różnicę. A w tym sezonie dołączyła do nich jeszcze Annabeth Gish, wcielająca się w Diane, kobietę grającą równie ostro co faceci. To zacna ekipa, o której niejeden znacznie bardziej znany serial może tylko pomarzyć.
Czekając aż 3. sezon rzeczywiście rozwinie skrzydła, wypada docenić te wszystkie drobiazgi, które sprawiają, że łatwiej wybacza się "Halt and Catch Fire" słabsze momenty. Serial ma swój niepowtarzalny klimat, scenografia, kostiumy czy muzyka potrafią zachwycać i mimo lekkiego przestylizowania ani przez sekundę nie ma wrażenia, że ktoś tu próbuje nam sprzedać sztuczny świat. Ci ludzie są tak samo prawdziwi jak choćby bohaterowie "Mad Men", a ich praca równie fascynująca. I nawet jeśli wciąż czegoś tutaj brakuje do wielkości, w gruncie rzeczy da się bez tego żyć.
Pytanie tylko, jak długo to potrwa, bo oglądalność coraz wyraźniej podąża w kierunku zera.