Miłość w czasach cynizmu. Recenzujemy premierę 3. sezonu "You're the Worst"
Marta Wawrzyn
3 września 2016, 19:03
"You're the Worst" (Fot. FX)
Moja ulubiona komedia o trzydziestolatkach, którzy uparcie nie chcą dorosnąć, powróciła w świetnej formie. Jimmy i Gretchen od pierwszych minut udowadniają, że są absolutnie niepodrabialni. Spoilery!
Moja ulubiona komedia o trzydziestolatkach, którzy uparcie nie chcą dorosnąć, powróciła w świetnej formie. Jimmy i Gretchen od pierwszych minut udowadniają, że są absolutnie niepodrabialni. Spoilery!
Tęskniliście? Bo ja bardzo! Po rewelacyjnym, mądrym, ambitnym i przy tym szalenie zabawnym 2. sezonie "You're the Worst" będzie musiało udowodnić, że ten poziom da się utrzymać. Czy się uda, to się dopiero okaże. Na razie za nami jeden odcinek, napisany przez Stephena Falka i nie wyróżniający się ani na plus, ani na minus. To po prostu nasze "You're the Worst" w swojej zwykłej, bardzo wysokiej formie.
Odcinek "Try Real Hard" rozpoczyna się sceną seksu, która narobiła trochę zamieszania w lipcu podczas TCA. Krytycy pytali, czy aby na pewno potrzebna, mnie zafrapowało co innego. Jak telewizja FX to zrobiła, że oto mamy dwójkę zupełnie nagich osób, które uprawiają seks w najbardziej niegrzeczny możliwy sposób, a jednak nie widać właściwie nic!? Podziwiam Chrisa Geere'a i Ayę Cash za wirtuozerię, którą niewątpliwie musieli w to włożyć, a na temat samej sceny nie mam zdania. Nie wydaje mi się ani szczególnie potrzebna, ani tym bardziej niepotrzebna i chciałabym, żeby Amerykanie przestali już tak wariować na widok seksu na ekranie. Taka scena to coś, co spokojnie mogłoby przejść w jakimkolwiek brytyjskim sitcomie – no, raczej Channel 4 niż BBC – i nikt specjalnie by się tym nie ekscytował. Zdarzyło mi się parę razy uśmiechnąć, słuchając rozmowy podczas seksu, poza tym jednak scena jak scena.
Znacznie ciekawiej zrobiło się, kiedy Jimmy i Gretchen ubrali się i zaczęli ze sobą rozmawiać. Jedno niewinne "kocham cię", które w finale 2. sezonu wydawało się być dokładnie na swoim miejscu, narobiło strasznego zamieszania. I co ciekawe, tym razem zwariował tylko on, ona łatwo przeszła do porządku dziennego nad tym, że oto zaczął się kolejny etap w ich relacji. To, jak ta dwójka związkofobów rozgryza swoje emocje, jak gubi się i odnajduje, po ponad dwudziestu odcinkach jest tak samo fascynujące jak na początku. I tak samo prawdziwe, przynajmniej dla tych z nas, którzy sami żyją wśród takich uparcie broniących się przed dorosłością trzydziestolatków.
Paradoksem jest to, że ta dwójka stała się całkiem tradycyjną parą, nie tracąc przy tym nic ze swoich właściwości. Spostrzeżenie, że oni mieszkają razem i spędzają ze sobą większość czasu, pozostając przy tym sobie obcy, jest jak najbardziej trafne. To związek zbudowany na seksie, szalonej chemii i jakimś nieokreślonym wrażeniu, że skoro spotkałeś kogoś, kto myśli dokładnie tak jak ty, to może powinieneś się przy nim zatrzymać. Nie było randek, etapu poznawania się, był skok na głowę do basenu, którego głębokości nie dało się przewidzieć.
Odkrywanie prawdy o Gretch – ach, te obozy biblijne! – z naszego punktu widzenia było wielką frajdą, bo oto jedna przezabawna scena dosłownie goniła drugą. Ale jest w tym oczywiście coś głębszego. Choć taki etap ten związek teoretycznie dawno powinien mieć za sobą, to jednak nie da się zarzucić nikomu z tej dwójki niedojrzałości. Po licznych przepychankach emocjonalnych Gretchen w końcu powiedziała, że trwa w tej relacji, bo wie, iż w każdej chwili może uciec – i miała to na myśli. Jimmy odpowiedział pierwszym trzeźwym "kocham cię" – i też miał to na myśli. To niekonwencjonalna para, to para, którą nie wszyscy polubią, ale w ich emocjach nie ma niczego nienaturalnego. Stephen Falk pisze o rzeczach, które są nieobce wielu dzisiejszym trzydziestolatkom, i czyni to lepiej niż ktokolwiek. "You're the Worst" to jeden z tych seriali, które oglądam, i co chwila myślę: "Kurcze, to właśnie tak jest!".
A przy tym to wciąż komedia. Ostra, zabawna, inteligentna, świetnie napisana. Jednocześnie romantyczna i antyromantyczna. Śmiałam się, oglądając odcinki z depresją, teraz śmieję się, oglądając perypetie związane z tymi trzema trudnymi słowami. Falk z zadziwiającą łatwością potrafi zmienić ton, połączyć bardzo poważne sprawy ze slapstickiem, absurd z prowadzonymi na serio rozmowami o życiu. Stworzeni przez niego bohaterowie bywają strasznie cyniczni – jak niegdyś postacie z "Seinfelda" – co jednych widzów odstraszy, a innym każe zobaczyć w nich everymanów. Takie czasy w końcu.
Aya Cash i Chris Geere od początku królowali na ekranie i to się nie zmieniło. "You're the Worst" ma znakomity scenariusz, ale to tylko połowa sukcesu. Na ekranie to działa dlatego, że świetnie obsadzono główną parę. Ale na nich świat się nie kończy, warto też zauważyć, jak bardzo zmieniły się w 2. sezonie postacie drugoplanowe. Edgar (Desmin Borges) przestał robić za tło, a jego zespół stresu pourazowego w tym sezonie może okazać się jednym z mocniejszych wątków (obok terapii Gretchen z Samirą Wiley). Tak przynajmniej sugeruje scena, w której wyrzuca swoje pigułki, żeby dać swojej dziewczynie to, czego ona potrzebuje.
Na Lindsay (Kether Donohue) przykro patrzeć, choć nie da się ukryć, że sama jest sobie winna. W niej chyba najbardziej ściera się ze sobą niedojrzałość z chęcią posiadania tego wszystkiego, co mają dorośli ludzie. To mała dziewczynka, która postanowiła odzyskać byłego męża i zafundować sobie jeszcze dziecko. Udało jej się i co się dzieje? Oczywiście od razu jest niezadowolona. Trudno zresztą się dziwić, Paul to bardzo specyficzny facet, który w ogóle do niej nie pasuje. Pytanie brzmi, co dalej (poza wizytą na ostrym dyżurze). Czy będziemy świadkami aborcji i kolejnego rozstania w "You're the Worst", czy Falk pójdzie zupełnie inną drogą.
Niezależnie od tego, co obierze, nie mam wątpliwości, że przed nami kolejny świetny sezon. Z cynicznej komedyjki o parze, którą niekoniecznie dało się od pierwszej chwili polubić, wyrósł dojrzały serial o ludziach, którzy wcale dojrzali być nie chcą. Serial, który w jednej chwili potrafi być slapstickową bzdurką, by w drugiej zamienić się w pełną wrażliwości opowieść o depresji, PTSD albo chociażby o zwykłym ludzkim pogubieniu. Niezależnie od tego, czy akurat stawia na wygłupy, czy ambitnie zagląda w głąb swoich bohaterów, zachwyca świetnymi żartami, mądrze napisanym scenariuszem i tym, że po prostu łapie, jak to jest mieć trzydzieści lat i nie mieć niczego poukładanego. Oby tak dalej, choćby i w nieskończoność.