Gdzie leży prawda? Recenzja finału "Długiej nocy"
Mateusz Piesowicz
29 sierpnia 2016, 21:43
"Długa noc" (Fot. HBO)
Finałowy odcinek "Długiej nocy" w dużej mierze trzymał się wyznaczonego wcześniej przez serial toru, ale pod pewnymi względami potrafił zaskoczyć. Niezmienny był tylko poziom, równie wysoki co do tej pory. Uwaga na ogromne spoilery!
Finałowy odcinek "Długiej nocy" w dużej mierze trzymał się wyznaczonego wcześniej przez serial toru, ale pod pewnymi względami potrafił zaskoczyć. Niezmienny był tylko poziom, równie wysoki co do tej pory. Uwaga na ogromne spoilery!
Odcinek "The Call of the Wild" był w pewnym stopniu kwintesencją całego serialu – tak niejednoznacznego w swoich sądach, że zamknąć go w prostych słowach byłoby wielkim uproszczeniem. Bo co powiedzieć o finale sezonu (a może i serialu), który można jednocześnie uznać za satysfakcjonujący, jak i czuć się rozczarowanym brakiem pewnych konkluzji? To rozczarowanie uważam wprawdzie za kompletnie nieuzasadnione, ale rozumiem widzów, którzy mogli poczuć niedosyt. "Długa noc" nie zmieniła bowiem nagle na sam koniec swoich przyzwyczajeń i zafundowała nam dużo nowego materiału do rozmyślań.
A przecież półtoragodzinny finał obfitował w rozwiązania kwestii, które męczyły nas od jakiegoś czasu. Wiemy, jak skończył się proces, co stało się z Nazem, Chandrą i Stone'em, wiemy nawet, gdzie ostatecznie wylądował biało-rudy kot. Mimo to trudno mówić o zakończeniu, które w klasyczny sposób zamykałoby wszystkie wątki. Czy ktoś z Was jednak naprawdę spodziewał się takiego po tym serialu?
"Długa noc" zwodziła nas przecież od samego początku, nie do końca chcąc powiedzieć nawet, jakim serialem jest. A to pokazywała nam, jak od środka funkcjonuje szeroko rozumiany "system", sugerując, że będzie opowieścią o starciu jednostki z tymże, a to bawiła się schematami kryminalnych i prawniczych procedurali, obnażając ich oderwanie od rzeczywistości, a to znowu sama z takimi klasycznymi motywami flirtowała. To ostatnie robiła zresztą chętnie, podsuwając fałszywe tropy i wpędzając w czarną rozpacz tych widzów, którzy z porozrzucanych fragmentów próbowali ułożyć sensowną całość.
Finał pokazał, że było to zadanie niewykonalne, bo ostatni, najważniejszy element kryminalnej układanki otrzymaliśmy dopiero na sam koniec. Wprawdzie niejaki Ray Halle, czyli doradca finansowy Andrei, pojawił się już wcześniej, ale o charakterze jego związku z dziewczyną nie mieliśmy pojęcia, dopóki na jaw nie wyszło policyjne niedopatrzenie. O ile więc nie podejrzewaliście, że obsadzając Paulo Costanzo w tej roli, twórcy musieli mieć dla niego jakiś większy plan, dojrzenie w nim głównego podejrzanego nie miało racjonalnych podstaw.
Podobnie zresztą jak ciągle nie ma takich wyglądanie w nim stuprocentowego mordercy – bo choć materiał wideo i bełkotliwe zeznania mężczyzny mówią sporo, to na pewno nie dość, by od razu bez wątpliwości wskazać go jako zabójcę. To jeszcze raz pokazuje, jak bardzo "Długa noc" starała się przez cały czas odwieść swoich widzów od myślenia prostymi schematami. "Ten zrobił to, więc jest winny. A nie, bo tamten zrobił coś innego." Twórcy serialu HBO próbowali przez cały czas uzmysłowić nam, że wszystkie teorie dotyczące winy/niewinności nie mają żadnego sensu, bo im wcale nie chodzi o to, kto zabił.
Zwróciliście uwagę, że podczas procesu pojawili się wszyscy, którzy wcześniej byli wymieniani jako potencjalni mordercy? Duane Reade, grabarz, ojczym Andrei – w zwykłym kryminale takie fałszywe tropy są raz obalane i znikają. Tutaj nie tylko każdy stanął przed sądem, ale również żadnego z nich nadal nie da się w stu procentach wykluczyć ze sprawy, bo ta przecież nie jest bliżej rozwiązania, niż była do tej pory. Czy jakikolwiek inny serial mógłby sobie pozwolić na takie zamknięcie?
Z pewnością nie, ale "Długa noc" na szczęście jest jedyna w swoim rodzaju. Co ciekawe, twórcy dali pod koniec sygnał, że ich serial mógłby podążyć bardziej klasycznym kryminalnym tropem, czyli pokazać prokurator Weiss i detektywa Box wspólnie szukających prawdziwego sprawcy. Wcale mnie jednak nie dziwi, że o ile do takiej współpracy dojdzie, to już poza ekranem – bo tutaj nijak by to nie pasowało. Wszak serial wielokrotnie udowadniał, że ponad wzniośle brzmiącą sprawiedliwość tutejsi stróże prawa stawiają sobie bardziej praktyczne względy.
Dlatego też prokurator Weiss nie była szczególnie zainteresowana rewelacjami podrzuconymi jej przez Boxa. "Na dzieciaka mamy więcej" – oznajmiła i znów trudno ją za to winić. Porzucać swoje dokładnie zaplanowane przedstawienie na rzecz mało przekonujących dowodów? Budować wszystko od nowa? Nie, zdecydowanie za dużo roboty, a przecież Naz to żadne niewiniątko, swoje za uszami ma. I tak naprawdę bardzo niewiele zabrakło, by jej wersja wydarzeń wzięła górę. Jedno świetne wystąpienie prawnika, jedno wyjście z sali sądowej w kluczowym momencie i jeden ławniczy głos, a na całą sprawę patrzylibyśmy inaczej.
"Długa noc" pokazuje więc, że o żadnej obiektywnej prawdzie nie może tu być mowy. Ostateczne uniewinnienie Naza to nie zasłużony triumf sprawiedliwości, ale realna ocena szans przez zmęczoną procesem panią prokurator – Helen Weiss doskonale wiedziała, że nie ma sensu ciągnąć sprawy, bo w kolejnym podejściu, z wątpliwościami dotyczącymi Raya, skazanie Naza byłoby już niemożliwe. Lepiej odpuścić i zamienić niewygodne szpilki na adidasy (kapitalna scena, moja ulubiona w finale). Przedstawienie skończone.
Na pozytywnych bohaterów odcinka i całego serialu wyrastają więc ostatecznie dwaj podstarzali panowie – Dennis Box i John Stone. Pierwszy, nie mogąc spokojnie grać w golfa i wysłuchiwać szyderstw młodszych kolegów z tych nierealistycznych telewizyjnych seriali o policjantach, postanowił wreszcie, już po przejściu na emeryturę, naprawdę zostać takim serialowym detektywem. Zmęczonym, ale nadal uganiającym się za sprawiedliwością. Jego ostentacyjne wyjście z sali sądowej w trakcie przemowy prokurator Weiss widziałbym więc jako ostatniego asa z rękawa, którego wyciągnął, gdy wszystko inne zawiodło. Nie żeby nagle stał się jakimś chodzącym ideałem, ale ten jeden raz, może ostatni, gdy jeszcze można coś zmienić – tak, to naprawdę ładnie tu pasowało.
Podobnie zresztą jak Stone, który boleśnie się przekonał, że tak jak nie da się na skróty obejść egzemy, tak samo nie można łagodnie przebrnąć przez tryby wymiaru sprawiedliwości. Czy naprawdę wierzy w niewinność Naza? Nie wiem, bo nieprzenikniony wyraz twarzy zachował do samego końca, ale jestem pewien tego, że ma przekonanie, iż chłopaka nie można bez wątpliwości uznać za winnego. Czy to wystarczy, to już kwestia, na którą musimy sobie odpowiedzieć sami, bo twórcy "Długiej nocy" nie zamierzają dawać nam żadnych jasnych odpowiedzi.
Finał dobitnie udowodnił, że tutejszy świat nie jest czarno-biały. Połowa przysięgłych uznała Naza za winnego, druga połowa nie i tak samo my nie możemy w żaden sposób udowodnić, czy to bohater pozytywny. Z pewnością trudno mówić tu o happy endzie, bo Naz po pobycie w Rikers jest już zupełnie innym człowiekiem i wcale nie chodzi mi tu o uzależnienie od narkotyków. Zarówno dla swojej rodziny, jak i całej okolicy, w której, w przeciwieństwie do sądu, nie obowiązuje zasada domniemania niewinności, chłopak jest już obcym. Raz uznany za mordercę w oczach społeczności już zawsze nim będzie, więc nie spodziewałbym się tu zakończenia w stylu "długo i szczęśliwie". Paradoksalnie jedynym człowiekiem, który szczerze wierzy w jego niewinność może być współwięzień, Freddie (Michael Kenneth Williams). To się nazywa ironia losu.
Ewentualnie do tej listy można dopisać jeszcze Chandrę (Amara Karan), która dla naszego bohatera była gotowa zrobić naprawdę wiele. Ile w tym jednak prawdziwej wiary, a ile zauroczenia trudno mi orzec. I szczerze mówiąc, nie bardzo chcę się w to wikłać, bo jak nie rozumiałem sensu wprowadzania wątku jej "romansu" z Nazem poprzednio, tak nie rozumiem go nadal. Nauczka, bolesne zderzenie z rzeczywistością – jasne, to wszystko prawda, ale w porównaniu z subtelnością, z jaką napisano inne wątki, ten wydaje mi się doczepiony na siłę. Szkoda, bo był tu potencjał na coś znacznie ciekawszego – zwłaszcza patrząc, jak dobrze młoda prawniczka radziła sobie w sądzie (do czasu oczywiście).
Nawet pomimo tego finał "Długiej nocy" trzeba jednak uznać za bardzo satysfakcjonujący – serial nie zmienił się nagle w tani kryminał, zakończył w sposób pasujący do całej historii i zgrabnie podsumował jej najważniejsze punkty. Zatoczył też koło, ze Stone'em ponownie męczonym przez uciążliwe schorzenie i po prostu postępującym jak trzeba, nawet wtedy, gdy nie wychodzi mu to na zdrowie. Takich seriali nam trzeba, drogie HBO.