Najbardziej klimatyczne seriale kryminalne
Redakcja
22 sierpnia 2016, 19:00
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Od dobrego kryminału oczekuje się nie tylko logicznie poprowadzonej zagadki i detektywów z charakterem, ale też umiejętności zbudowania własnej, niepowtarzalnej atmosfery. Najlepiej tak jak robił to kiedyś David Lynch, a teraz Brytyjczycy i Skandynawowie. Oto krótkie zestawienie produkcji kryminalnych, które urzekły nas swoim klimatem.
Od dobrego kryminału oczekuje się nie tylko logicznie poprowadzonej zagadki i detektywów z charakterem, ale też umiejętności zbudowania własnej, niepowtarzalnej atmosfery. Najlepiej tak jak robił to kiedyś David Lynch, a teraz Brytyjczycy i Skandynawowie. Oto krótkie zestawienie produkcji kryminalnych, które urzekły nas swoim klimatem.
"Miasteczko Twin Peaks"
Nie może być rankingu klimatycznych kryminałów – ani w ogóle klimatycznych seriali – bez tego tytułu. Dzieło Davida Lyncha i Marka Frosta, mimo ponad 25 lat na karku, nadal stanowi niedościgniony wzór tego, w jaki sposób należy budować fikcyjny świat. Tej atmosfery tajemnicy i niezwykłości nie udało się powtórzyć nikomu, choć przez ćwierć wieku nie brakowało produkcji wielkich, które garściami czerpały z Lynchowskiego serialu.
A ten jest przecież, o czym nie wolno zapominać, kryminałem. I jak na przedstawiciela tego gatunku przystało, chodzi w nim o morderstwo. To stara się rozwikłać agent FBI Dale Cooper i na tym właściwie kończą się rzeczy oczywiste w "Twin Peaks". Cała reszta jest szaloną, postmodernistyczną wycieczką po Lynchowskiej wyobraźni. Czasem przerażającą, innym razem zabawną, ale zawsze po prostu dziwną i nie dającą się zamknąć w jakichkolwiek klasyfikacjach.
Klimat "Twin Peaks" buduje praktycznie wszystko, co oglądamy na ekranie. Od sennej atmosfery tytułowego miasteczka począwszy, poprzez jego ekscentrycznych mieszkańców, a skończywszy na drobnych elementach, które dziś są już ikoniczne, jak choćby ciasto wiśniowe i cholernie dobra czarna kawa. Surrealizm podlany niepokojem w połączeniu ze specyficznym humorem tworzy mieszankę absolutnie niepodrabialną, w którą wsiąka się już od pierwszych dźwięków muzyki Angelo Badalamentiego towarzyszących magicznej czołówce. Czy jest tu jeszcze ktoś, kto tego nie widział? Jeśli tak, to naprawdę nie ma sensu dłużej się zastanawiać. [Mateusz Piesowicz]
"The Killing"
Najlepszy dowód na to, że klimat skandynawskiego kryminału potrafi być uniwersalny i działać wszędzie, nawet za oceanem. Choć z intrygą w "The Killing" bywało różnie – najlepszy wciąż pozostaje pierwszy sezon, który Amerykanie znienawidzili po tym jak nie przyniósł obiecanego rozwiązania – jednego serialowi nie da się odmówić. W bardzo udany sposób zainspirował się bardzo już wtedy modnym nordic noir i umiejętnie osadził w tym klimacie własną historię.
Ciężka, posępna atmosfera to jeden z wyznaczników "The Killing". Szarości na ekranie i wiecznie padający deszcz w Seattle idealnie współgrają z mrocznymi sprawami rozwiązywanymi przez duet Linden – Holder, a także z osobowościami i prywatnymi doświadczeniami tej dwójki. Serial jest mało "amerykański", w tym sensie że niczego nie upiększa ani nie wygładza. Mireille Enos – która jest przepiękną kobietą – tutaj ma zmęczoną twarz bez cienia makijażu i byle jak związane włosy. Zamiast ładnych widoków mamy najbardziej banalny miejski krajobraz – smętne bloki, chłodne pomieszczenia, szare drogi, nędzne parki, dzieciaki na ulicach.
To wszystko razem potrafi działać równie przygnębiająco co skandynawskie kryminały. A deszcz, mgła, wszechobecne szarości i zwłoki w lesie też na duchu nie podnoszą. [Marta Wawrzyn]
"Wallander"
Brytyjska wersja historii o detektywie znanym z powieści Henninga Mankella skradła moje serce swoim melancholijnym, przesiąkniętym smutkiem klimatem. Ten najbardziej skandynawski z brytyjskich kryminałów momentami potrafi nawet przytłoczyć swoją depresyjną atmosferą, ale jest wart każdej spędzonej z nim chwili.
Kurt Wallander (fantastyczny Kenneth Branagh) to postać bardzo skomplikowana, jeden z tych bohaterów, który jest ważniejszy od samej fabuły, i którego rozgryzanie stanowi sedno serialu. Można "Wallandera" traktować rzecz jasna tylko jako kryminał, ale stracicie w ten sposób połowę przyjemności (choć nie wiem, czy "przyjemność" to właściwe słowo). Serial BBC to swego rodzaju traktat o smutku. Smutku, który ma twarz zmęczonego życiem i przygniecionego problemami całego świata Kurta Wallandera. Człowieka, który nie potrafi być szczęśliwym, nie radzącego sobie z emocjami, w stu procentach poświęconego pracy, która wyniszcza go wewnętrznie.
"Wallander" oferuje spokojną akcję, depresyjny klimat i stopniowe pogrążanie się w świecie, który jest wypadkową mrocznej Skandynawii i ponurej Wielkiej Brytanii. Nie jest to serial dla każdego, ale jeśli dacie mu szansę, o istnieje duże prawdopodobieństwo, że zakochacie się w melancholijnym detektywie na zabój. [Mateusz Piesowicz]
"Justified"
Udana ekranizacja takich sobie książek Elemore'a Leonarda. "Justified" miało aż siedem sezonów, jedne były rzeczywiście rewelacyjne, inne bliższe przeciętności, ale jedna rzecz zawsze czyniła serial wyjątkowym i pozwalała zaakceptować słabsze momenty. Ta rzecz to stare dobre Kentucky, pokazane przez pryzmat prowincjonalnych bandziorów i stróżów prawa w kapeluszach. Gwarantuję Wam, że drugiej tak cudownie zapyziałej dziury jak tutejsze Harlan w telewizji nie znajdziecie, nie spotkacie też drugiego takiego szeryfa jak Raylan Givens (Timothy Olyphant).
"Justified" ma w sobie coś ze współczesnego westernu, a jego umiejętność przekuwania na sukces tego wszystkiego, co gdzie indziej stanowiłoby tylko niewyraźne tło, jest imponująca. Rozwalające się budy służące ludziom za domy, kury i psy na podwórkach, wspaniałe góry na horyzoncie, południowe akcenty, shotguny wyciągane z byle powodu, podejrzane knajpy, kraciaste koszule, specyficzne podejście tutejszych ludzi do życia – długo można by wymieniać to wszystko, co składa się na unikalny klimat "Justified", który sprawia, że aż nabiera się ochoty na wyprawę na amerykańską prowincję, koniecznie gdzieś w Pasie Biblijnym.
Nieźle serialową atmosferę oddaje zarówno czołówka, jak i muzyczny motyw przewodni, łączący w sobie hip-hop z country. Ale to tak naprawdę zaledwie początek. Powodów, aby zakochać się w tym specyficznym neowesternie, jest tysiąc i jeszcze jeden. [Marta Wawrzyn]
"Fargo"
Serialowa antologia zainspirowana filmem braci Coen to jedna z najlepszych rzeczy, jaka przytrafiła się telewizji w ostatnich latach. Po fantastycznym pierwszym sezonie przyszła bowiem jeszcze lepsza kontynuacja, a tym, co niewątpliwie łączy obydwie serie, jest fantastyczny klimat, jaki udało się wykreować na ekranie.
"Fargo" można rozpatrywać na wielu poziomach. Może to być kryminał, bo za każdym razem zaczyna się od tajemniczego morderstwa, może to być czarna komedia w stylu, któremu Coenowie z pewnością by przyklasnęli, a może mroczna, metaforyczna opowieść o zbrodni, karze i roli przypadku w życiu. Twórca, Noah Hawley, z ogromną wprawą łączy ze sobą różnorodne style i gatunki, sięgając przy tym po zapożyczenia z każdego możliwego kąta. Całość jest jednak jedyna w swoim rodzaju i nie daje się zestawić z niczym innym.
Swoje robi oczywiście tło obydwu opowieści, a więc zaśnieżona Minnesota, której biel niesamowicie kontrastuje z krwistą czerwienią, nieraz obficie zalewającą ekran. W drugim sezonie dodatkową atrakcją była wycieczka w przeszłość, bo akcja rozgrywała się w 1979 roku, co pozwoliło jeszcze bardziej wsiąknąć w klimat amerykańskiej prowincji. W "Fargo" widać i czuć ją na każdym kroku, czy to w prostych (ale nie prostackich) bohaterach, czy w ich życiu, czasem zupełnie zwyczajnym, a czasem wręcz przeciwnie. To serial o wielu obliczach, w których każdy powinien znaleźć takie, które go zainteresuje. Jeśli nie teraz, to już wkrótce – w trzecim sezonie główne role zagrają Ewan McGregor i Carrie Coon. [Mateusz Piesowicz]
"Top of the Lake"
Modelowy przykład klimatycznego kryminału. Po ponad trzech latach od emisji pierwszego sezonu (drugi już powstaje) nie pamiętam zbyt dokładnie serialowej intrygi, ale za to świetnie pamiętam gęstą atmosferę, oniryczne momenty rodem z "Twin Peaks", wspaniałe zdjęcia i Elisabeth Moss walczącą o małą Tui.
W przypadku "Top of the Lake" swoje robi już miejsce akcji – przepięknie położone nowozelandzkie Paradise, które wygląda niczym kraina z baśni, ma bardzo specyficzne mieszkanki i otoczone jest złem czającym się gdzieś w lasach i ludzkich duszach. W serialu możemy bardzo dokładnie przyjrzeć się temu niezwykłemu zakątkowi, bo nikt tu nigdzie się nie spieszy. Jane Campion (reżyserka "Fortepianu") portretuje to miejsce z dużą wrażliwością, z kobiecego punktu widzenia, kładąc równie duży nacisk na okoliczności przyrody, co na sprawę kryminalną.
Efekt jest niezwykły – to jeden z tych seriali, które po prostu się chłonie, nawet jeśli tak naprawdę nie mówią niczego nowego. Bo tu bardziej od "co" liczy się "jak". [Marta Wawrzyn]
"Grantchester"
Brytyjski kryminał w stylu retro? To musi być klimatyczne. I rzeczywiście, rozgrywający się w latach 50. ubiegłego wieku "Grantchester" to historia równie prosta, co urzekająca atmosferą staroświeckiej prowincjonalności.
Rzecz jest oparta na popularnych kryminałach Jamesa Runcie, a opowiada historię Sidneya Chambersa (James Norton), anglikańskiego pastora, który w chwilach wolnych od dbania o życie religijne swojej trzódki, zajmuje się rozwiązywaniem kryminalnych zagadek. Tych natomiast, jak to zwykle bywa na angielskiej prowincji, nie brakuje. Brzmi to może nieco pretensjonalnie, ale bez obaw, nie mamy do czynienia z brytyjską wersją "Ojca Mateusza" (choć Sidneyowi również zdarza się jeździć na rowerze).
"Grantchester" przez większość czasu jest po prostu solidnym kryminałem, ale potrafi uderzyć również w poważniejsze tony. Sam pastor Chambers nie jest typowym przedstawicielem duchowieństwa – to człowiek targany emocjami i wątpliwościami, pozwalający im wydostać się na zewnątrz i nie stroniący od zwykłych, ludzkich słabości. A że wszystko to rozgrywa się w tak magicznych okolicznościach, jakie oferuje tylko brytyjska prowincja sprzed pół wieku, to śledzenie jego zmagań z samym sobą i kryminalistami to czysta przyjemność. [Mateusz Piesowicz]
"Detektyw"
Serial HBO, który w pierwszym sezonie wszyscy z miejsca pokochali, a w drugim równie szybko znienawidzili. Dziś chyba mało kto już czeka na ciąg dalszy, ale cóż, zawsze będziemy mieć pierwszy sezon. Bo ten był ze wszech miar niezwykły, wspaniale nakręcony i wypełniony intrygującymi podróżami w głąb amerykańskiej prowincji i ludzkiej duszy.
Luizjana z "Detektywa" była parna, duszna, zielono-złota, pełna dziwactw i specyficznych zwyczajów. Industrialne krajobrazy – fabryki, rafinerie, stare mosty – przeplatano ujęciami, które moglibyśmy w jakiś sposób kojarzyć choćby z "Justified", tyle że tutaj wystylizowanymi tak, że urastały do rangi poezji na ekranie. Wszystko tu było magiczne, a jednocześnie bardzo w stylu HBO, które takie seriale tworzy z rozmachem. "Detektyw" to neo noir pełną gębą, dopieszczone, dopracowane, a nawet wyrachowane, ale nie sztuczne.
Klimatowi panującemu w drugim sezonie zresztą też trudno cokolwiek zarzucić – znów wszystko było przemyślane, wszystko do siebie pasowało i tworzyło spójny obraz brzydkiego kalifornijskiego miasteczka, w którym rządy sprawowali do cna skorumpowani politycy. Wielkie ślimaki autostradowe otaczające wspomniane miasteczko, Lera Lynn smęcąca w barze i posępne twarze detektywów dobrze ze sobą współgrały. I pewnie jakoś by się obroniły, gdyby ktoś powiedział Nicowi Pizzolatto, aby poprawił scenariusz, zrobił coś z nadętymi do potęgi dialogami i odpuścił sobie dodawanie jeszcze większej ilości wszystkiego tego, co publika pokochała w pierwszym sezonie. [Marta Wawrzyn]
"Most nad Sundem"
Jeden z głównych powodów, dla których Skandynawia stała się w ostatnich latach kryminalnym centrum świata. Serial Hansa Rosenfeldta opowiadający o nietypowej szwedzkiej detektyw Sadze Norén (w tej roli genialna Sofia Helin) doczekał się jak na razie trzech sezonów, z których każdy stał na bardzo wysokim poziomie i rozkochał w sobie widzów na całym świecie.
Sukces "Mostu nad Sundem" jest wypadkową wielu czynników, poczynając od fantastycznej głównej bohaterki, poprzez pierwszorzędny, diabelnie wciągający i niepozwalający oderwać się od ekranu scenariusz (każdy sezon to zupełnie inna historia), a kończąc na genialnym klimacie, jakim mogą pochwalić się tylko skandynawskie produkcje. Wszechobecny chłód, zarówno dosłowny, jak i ten towarzyszący relacjom międzyludzkim, tajemnice czyhające za każdym rogiem, ludzie, którym pod żadnym pozorem nie można ufać – "Most nad Sundem" oferuje to wszystko i znacznie więcej, bo to kryminał wręcz ocierający się o ideał w swoim gatunku.
Imponuje dbałość twórców o najdrobniejsze szczegóły, które budują tutejszą atmosferę. Akcja toczy się swoim, często niespiesznym tempem, jednak jej śledzenie nigdy nie jest nudne, bo to jak układanie puzzli – dopasowanie kolejnych elementów wymaga cierpliwości, ale satysfakcja z obejrzenia gotowego obrazka jest ogromna. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=cIiQW0ipHjU
"Luther"
Definicja ciężkiego kryminału, tyle że w wydaniu nie skandynawskim, a brytyjskim. Zamiast sielskiej prowincji mamy tu miasto – zaskakująco brzydki i szary Londyn, w niczym nie przypominający swojej pocztówkowej wersji. W "Lutherze" wszystko jest mroczne, chłodne i przygnębiające, a ponieważ główny bohater to wiecznie balansujący na krawędzi załamania psychicznego gliniarz, którego problemy osobiste i zawodowe potrafią dosłownie przygnieść, serial najlepiej jest oglądać w mniejszych dawkach.
"Luther" to jeden z najbardziej mrocznych kryminałów, jakie w ostatnich latach pojawiały się w telewizji. I najbardziej prawdziwych, bo oglądając zwykłe wiadomości w telewizji, nietrudno sobie wyobrazić, że coś podobnie brutalnego mogłoby się wydarzyć na naszym szarym, zwyczajnym, banalnym osiedlu. Dokładnie takim jak te, które oglądamy w "Lutherze". [Marta Wawrzyn]
"Długa noc"
Najmłodszy stażem serial w tym gronie, a jednocześnie jeden z najbardziej dojrzałych. Produkcja HBO tylko pozornie jest bowiem prostym kryminałem. Historia młodego chłopaka oskarżonego o brutalne zabójstwo i stającego w jego obronie prawnika szybko ucieka od gatunkowych schematów, zagłębiając się nie tyle w kwestię winy lub niewinności, co raczej portretując z reporterską drobiazgowością metody działania systemu, w którego tryby wpadł bohater.
Jest przy tym jednak szalenie niejednoznaczna. To nie jest opowieść typu jednostka kontra system, takie postawienie sprawy byłoby za łatwe. "Długa noc" pełna jest niuansów, które można rozgryzać na długo po seansie i nie dojdzie się do żadnych stuprocentowo pewnych wniosków. To zarówno relacja z działania wymiaru sprawiedliwości, jak i obraz społeczeństwa, które zdążyło już wydać wyrok i tylko czeka na jego ogłoszenie. Po części natomiast mamy do czynienia z wizją przerażającego świata, w którym nie funkcjonuje coś takiego, jak zwyczajne, ludzkie współczucie lub nawet jakiekolwiek uczucia.
Świat ten jest jednak zadziwiająco normalny – nie ma tu scen rodem z koszmaru czy przerysowanej brutalności. Nowy Jork z "Długiej nocy" to przede wszystkim miasto potwornie zmęczone. Takie, które nigdy nie zasypia, choć bardzo by chciało. To zmęczenie udziela się tu wszystkim i połyka nawet tych, którzy chcą mu się wymknąć. Może dlatego serial robi tak ponure wrażenie, bo w wielu miejscach przypomina szarą codzienność, z której nie ma ucieczki. Jakkolwiek nieciekawa byłoby to wizja – "Długa noc" zasługuje na to, by poświęcić jej trochę czasu. [Mateusz Piesowicz]
"Ripper Street"
Wyobraźcie sobie Londyn z końcówki XIX wieku, kiedy całkiem poważnie obawiano się Kuby Rozpruwacza. Wyobraźcie sobie mrukliwego detektywa z przeszłością. Wyobraźcie sobie barwą dzielnicę pełną prostytutek, biedaków, morderców i wszelkiego rodzaju typów z marginesu. A do tego dodajcie mgłę i szarości, świetnie zrobione kostiumy i pełną fascynujących szczegółów scenografię, mroczne zaułki i brukowane ulice.
Choć "Ripper Street" zrobiony jest raczej niskim kosztem – zwłaszcza jeśli go porównywać do amerykańskich seriali kostiumowych – klimatu odmówić mu się nie da. Początkowo ten serial to wiktoriański procedural, w którym na pierwszym planie znajdują się często dość brutalne sprawy tygodnia. Potem ewoluuje w kierunku skomplikowanej, wielowątkowej opowieści o ludziach rozwiązujących te wszystkie mroczne zbrodnie. Niezależnie od tego, na jakich aspektach akurat bardziej się skupia, jego atmosfera ma taką samą moc. [Marta Wawrzyn]
"Trapped"
Jedna z największych tegorocznych niespodzianek, czyli islandzki serial, który okazał się niespodziewanym sukcesem na całym świecie. Historia przyciąga nie tylko świetnie napisanym scenariuszem i gromadą ciekawych bohaterów, ale przede wszystkim mroźnym, islandzkim klimatem, który sprawia, że nawet wspominając "Trapped" w środku lata, mam ochotę owinąć się grubym kocem.
Niesprawiedliwością byłoby jednak sprowadzenie tego serialu tylko do zaśnieżonych wyspiarskich krajobrazów. "Trapped" to naprawdę świetny kryminał, potrafiący nie tylko przykuć naszą uwagę przez cały sezon, ale również spiąć poszczególne wątki sensownym rozwiązaniem. Nie popełniono błędów wielu innych produkcji, które po umieszczeniu akcji w nietypowej scenografii nie potrafiły opowiedzieć niczego interesującego. Tutaj na pierwszym miejscu jest intrygująca historia kryminalna, która zawiera zarówno tajemnicze ciało, jak i przenikającą się z tajemnicami z przeszłości aferę. Islandia i miasteczko o niemożliwej do wypowiedzenia nazwie Seyðisfjörður są dla niej tylko tłem.
Ale co to za tło! Zamknięcie akcji na niedużej przestrzeni (warunki pogodowe odcięły miasteczko od reszty świata) pozwoliło na wprowadzenie atmosfery totalnej izolacji, a nawet klaustrofobii. Dodajmy do tego masy śniegu, zamieci, a nawet ogromną lawinę – "Trapped" chwilami pozostawia widzów w niemym zachwycie, nie uciekając się do żadnych chwytów fabularnych, a tylko pozwalając działać żywiołom. Wrażenia są niezapomniane. [Mateusz Piesowicz]