Zmiksowany serial. Recenzujemy "The Get Down" ze spoilerami
Mateusz Piesowicz
18 sierpnia 2016, 21:32
"The Get Down" (Fot. Netflix)
Trafiliście już na netfliksową imprezę rozkręcaną przez Baza Luhrmanna? Jeśli tak, to zapraszamy do przeczytania recenzji wszystkich dostępnych odcinków, włącznie z (pół)finałem. Tym razem już ze spoilerami, więc uważajcie!
Trafiliście już na netfliksową imprezę rozkręcaną przez Baza Luhrmanna? Jeśli tak, to zapraszamy do przeczytania recenzji wszystkich dostępnych odcinków, włącznie z (pół)finałem. Tym razem już ze spoilerami, więc uważajcie!
O tym, że "The Get Down" bardzo się w redakcji Serialowej spodobało, na pewno zdążyliście się już przekonać. Jeśli zaś jeszcze nie sprawdziliście sami, czym się tak zachwycamy, to najwyższa ku temu pora, bo zaręczam, że najnowszy serial Netfliksa to coś, czego jeszcze na małym ekranie nie widzieliście. Serial tak inny od wszystkiego, z czym mamy na co dzień do czynienia, że nazywanie go "telewizją" nie jest do końca poprawne. "The Get Down" przekracza bariery tradycyjnej telewizyjnej produkcji i robi to w sposób absolutnie spektakularny, choć nie jest przy tym pozbawione wad.
W przedpremierowej recenzji Marta musiała unikać fabularnych szczegółów, ale nie odnoście przez to wrażenia, że w "The Get Down" brakuje historii do opowiedzenia. Wręcz przeciwnie, serial to tak "napakowany" różnymi wątkami, że czasem wydaje się ich być aż za dużo. Są to jednak historie na tyle proste i zgrane ze sobą, że nie doświadczycie uczucia przesytu. Z ich jakością bywa wprawdzie różnie, do czego jeszcze dojdziemy, ale nawet słabsze elementy tej wielobarwnej układanki potrafią dostarczyć wrażeń.
Tym, co szczególnie rzuca się w oczy w drugiej połowie pierwszej części sezonu (brzmi skomplikowanie, ale tak nie jest – 6 odcinków dostępnych teraz na Netfliksie to tylko połowa 1. sezonu, druga w przyszłym roku) to mocne postawienie na dychotomię w wątkach głównych bohaterów. W historiach Zeke'a (Justice Smith), Shaolina (Shameik Moore) i Mylene (Herizen F. Guardiola) wyraźnie da się rozpoznać ścierające się ze sobą, przeciwstawne siły, między którymi trudno znaleźć złoty środek. W każdym przypadku jest to jednak coś innego, przez co cały serial może się wydawać nieco chaotyczny i skaczący po wątkach. Wystarczy jednak przyjrzeć się bliżej i widać, że to chaos kontrolowany.
Zeke uosabia wzór postaci, którą na pewno gdzieś już widzieliście. To młody, ambitny i zbuntowany chłopak, który chce jednocześnie zmieniać świat, kochać i tworzyć, ale często brakuje mu pewności siebie i odwagi, by wykonać zdecydowany krok naprzód. Jest rozdarty między chęcią pozostania sobą, co wiąże się nierozerwalnie z muzyką, a robieniem kariery w znacznie pewniejszy sposób, do czego również ma predyspozycje. Jego dziewczyna (tak mi się przynajmniej wydaje, bo sam już nie wiem, ile razy ta dwójka zdążyła się zejść i zerwać w kilku odcinkach), Mylene, zmaga się głównie z rozterkami typu kariera czy miłość, ale pomiędzy nie wplecione są problemy rodzinne i ogólne tło społeczne, z którego bohaterka pragnie się wyrwać. Shao natomiast to postać jakby wyciągnięta z innej bajki – miejska legenda, która okazała się całkiem żywa. Aspirujący do miana DJ-a chłopak, który jednak głęboko zakorzenił się w gangsterskim świecie.
Tej trójce poświęca się w serialu najwięcej miejsca, więc to na nich się skupiam, ale "The Get Down" jest jak zwariowany, wielowątkowy kolaż ludzkich emocji. Ogarnięcie wszystkiego przerasta możliwości jednego tekstu, wybaczcie więc pewne skróty. Luhrmann opowiada jednocześnie tyle historii, że każdej z nich można by poświęcić sporo miejsca, a pewnie i tak nie wyczerpałoby się tematu. To z jednej strony niemalże magiczna podróż w dorosłość (bo jednak głównymi bohaterami są nastolatki), a z drugiej szalona wyprawa w głąb Bronksu, który przypomina krainę równie fantastyczną, co niebezpieczną. Nigdy jednak nie posuwa się tak daleko, by zatracić się w magicznym realizmie. Choć odlotowa, jednak ta opowieść nigdy nie traci ziemi z horyzontu.
Utwierdza się nas w tym przekonaniu na początku każdego odcinka, gdy obserwujemy dorosłego Zeke'a, który rapując podczas koncertu, wprowadza nas w odpowiedni kontekst historii (na ekranie widzimy Daveeda Diggsa, ale głosu użyczył mu Nas). Pojedyncze wątki łączą się wtedy płynnie w większą opowieść z odpowiednio zarysowanym tłem, w którym fikcja swobodnie przenika się z autentycznymi wydarzeniami. I choć te nie dorównują atrakcyjnością oryginalnym pomysłom, wprowadzają dawkę autentyzmu, który nie pozwala odpłynąć historii zbyt daleko.
Dzięki temu "The Get Down" jest mieszanką tak unikalną i świeżą, choć przecież poszczególnym wątkom można sporo zarzucić. Scenariusz to w gruncie rzeczy zbiór mniejszych i większych klisz, które ożywają na ekranie w niezwykłym, rytmicznym montażu, sprawiając, że całość wręcz pulsuje energią. Może brzmi to pretensjonalnie, ale trudno znaleźć inne słowa, które opisałyby "The Get Down". To serial z ADHD, który jednak w stu procentach kontroluje swą nadpobudliwość, a nawet używa jej, by przykryć swoje wady.
Weźmy za przykład wątek Dizzee'ego (Jaden Smith), graficiarza, który wydawał się doczepiony trochę na siłę, nie współgrał płynnie z resztą historii. Aż do 6. odcinka i niesamowitej sceny w gejowskim klubie w SoHo, która nie tylko tchnęła życie w koszmarnie usztywnionego do tej pory młodego Smitha, ale jeszcze pchnęła do przodu główną fabułę, pozwalając zaistnieć przebojowi Mylene na parkietach. W tym jednym, nierzeczywistym momencie można było puścić w niepamięć całą resztę i dać się porwać rytmowi, a scenarzystom wybaczyć wcześniejsze wpadki.
Spektakularne muzyczne sekwencje są zresztą znakiem rozpoznawczym "The Get Down". Słynne już the whiff (czyli sceny, w których użyto muzyki, by przyspieszyć akcję – więcej dowiecie się z wywiadu z twórcami) to absolutny majstersztyk i nieważne, czy akurat dostajemy je w wersji sentymentalnej, czy w pełnej energii, gdy muzyka wydaje się niemal rozsadzać ekran. A dodajmy jeszcze do tego fakt, że twórcy nie boją się eksperymentów i odważnie łączą odległe stylistyki w jednym, płynnym utworze, jak w 5. odcinku i sekwencji kościelno-barowej.
To zresztą kolejny przykład tego, jak muzyka sprawia, że łatwiej przyjmujemy pewne rozwiązania. Przecież ta scena była niczym innym, jak tylko kulminacją wątku rodzinnego Mylene i kłótni pomiędzy braćmi Cruz (Jimmy Smits i Giancarlo Esposito). A jak najłatwiej wyjść z impasu? Kompromisem oczywiście, najlepiej muzycznym. Kościelny hymn w rytmie disco z latynoskimi akcentami? No, ba! To musiało skruszyć serce nawet najbardziej zatwardziałego rodzica. Wyobraźcie sobie jednak tę scenę bez muzyki – pewnie uznałbym zgodę zwaśnionych stron za tandetną. "The Get Down" dokonuje jednak cudu i czyni naturalnymi nawet najbardziej banalne rozwiązania.
Dlatego też działa tu wszystko to, co gdzie indziej by nie przeszło. W tym świecie całkiem normalne jest, że nagle każdy dzieciak okazuje się szalenie utalentowany, a płomienną polityczną przemowę wygłasza się w międzyczasie pomiędzy kolejnymi raperskimi wersami. Trudno nie poddać się entuzjazmowi bijącemu z ekranu, gdy pojedyncze głosy i dźwięki łączą się w jedną, spektakularną całość. Podobna rzecz dzieje się na poziomie scenariusza, bo ten miksuje wątki w szaleńczym tempie.
W jednej chwili starcie między tradycyjną muzyką (w tym przypadku to będzie disco) a nowym podejściem przeradza się w spięcie kariery z szacunkiem, by zaraz potem przenieść się na ulice i opowiadać historię kontrastującą biednych z bogatymi i białych z czarnymi. Pojedyncze wątki nie mają szczególnej mocy, ale razem tworzą idealną całość. Wygląda to na fabularne samobójstwo, choćby ze względu na przesyt treści, ale do niczego takiego nie dochodzi. Wręcz przeciwnie, "The Get Down" obraca słabości na swoją korzyść, doprowadzając do dziesiątek konfliktów i rozwiązując je w ekspresowym tempie.
Bo to serial o ciągłej walce, który najsłabiej wypada wtedy, gdy się zatrzymuje. Tutejsi bohaterowie żyją w nieustannym konflikcie, czyniąc z niego paliwo, którym napędzają się do działania. Walczą o przyszłość, o dom, o Bronx, a przede wszystkim o samych siebie i swój świat. Nikt tu nie ma jednak ambicji, by mu liderować czy wyznaczać trendy. Te mogą być efektem ubocznym, ale cel jest inny. Pozostać sobą dokładnie w tym miejscu, gdzie się chce. Uciec z Bronksu? Po co, skoro można zmienić go na własną modłę? "The Get Down" krzyczy ustami swoich bohaterów, że efekt zależy tylko od nich samych.
Oczywiście tam, gdzie chce się wybudować coś nowego, tam trzeba najpierw coś zburzyć – do tego punktu jeszcze pewnie dojdziemy, bo ani stary świat nie uklęknie przed Zeke'iem i jego ideami, ani gangsterski półświatek nie wypuści Shao ze swojego uścisku. Można przypuszczać, że jeden i drugi jeszcze odczują konsekwencje swoich wyborów, nauczą się również, co oznacza mieć w rękach prawdziwą władzę. Zapowiadają się więc kolejne fabularne klisze, zwłaszcza że "dorosły" świat jest tu jeszcze bardziej przerysowany niż reszta (tak, to możliwe). Ale myślę, że znów szybko je wybaczymy.
"The Get Down" nie ucieka bowiem od schematów, radośnie zanurzając się w niemal bajkowej konwencji, która świetnie tu pasuje. Gdzieś indziej hasło "Młodzi nie są problemem. Jesteśmy rozwiązaniem", mogłoby wzbudzić najwyżej uśmiech politowania. Tutaj brzmi jak armatni wystrzał. Poprzedzony "Gwieździstym sztandarem", motywem z "Gwiezdnych wojen" i hip-hopową bitwą toczoną pośród ruin, które urastają do miana twierdzy. Tandeta to mało powiedziane, ale jaka! W interesie "The Get Down" leży, by pozostało dokładnie takie, jakim jest, bo próby nadania mu innego, poważniejszego charakteru, zniszczą go w mgnieniu oka.
Serial Netfliksa nie wstydzi się swojego przerysowania, wręcz się nim chełpiąc i używając go jako broni. Nie wiem, w jakim kierunku pójdzie dalej i czy będzie trzymał się Bronksu, czy wypłynie na szersze wody (Mylene rusza na podbój świata, a Zeke będzie musiał połączyć dwie różne rzeczywistości), ale mam nadzieję, że oglądanie go będzie nadal równie dużą przyjemnością. Bo tak unikalnej fuzji muzyki, rytmu, społecznego tła i przeróżnych wątków splecionych w jednej, pędzącej do przodu na złamanie karku opowieści, jeszcze nie widziałem i chcę więcej.