Impreza pośród ruin. Recenzujemy "The Get Down"
Marta Wawrzyn
10 sierpnia 2016, 21:03
"The Get Down" (Fot. Netflix)
Po pełnym nostalgicznego uroku "Stranger Things" Netflix odpala to, co było od miesięcy szykowane na główną atrakcję lata. Błyszczącą, barwną, stylową, zrealizowaną z bizantyjskim rozmachem historię narodzin hip-hopu według Baza Luhrmanna. I cóż to jest za show!
Po pełnym nostalgicznego uroku "Stranger Things" Netflix odpala to, co było od miesięcy szykowane na główną atrakcję lata. Błyszczącą, barwną, stylową, zrealizowaną z bizantyjskim rozmachem historię narodzin hip-hopu według Baza Luhrmanna. I cóż to jest za show!
O "The Get Down" zaczęły krążyć legendy na długo przed premierą. Serwis Variety opisał kulisy tej prawdopodobnie najdroższej produkcji Netfliksa i co tu dużo mówić, wyglądało to jak potencjalna katastrofa. Albo jak drugi "Vinyl". Bo tylko spójrzcie: i tu, i tu mamy reżysera, który na co dzień tworzy wysokobudżetowe filmy. I tu, i tu mamy gigantyczne pieniądze – 12 odcinków "The Get Down" miało kosztować 120 milionów dolarów. I tu, i tu mamy to, co wydaje się w serialu nie do ogarnięcia, czyli muzykę, klimat retro i historię, która musi w atrakcyjny i najlepiej też bezbłędny sposób pokazywać pewną epokę, a do tego jeszcze działać na płaszczyźnie emocjonalnej. To znaczy nie zepsuć tego, co jest świętością, i przedstawić nam swoich własnych bohaterów, których losy będziemy chcieli śledzić. HBO to nie wyszło, dlaczego więc miałoby wyjść Netfliksowi?
Ano dlatego, że jeśli pominąć najbardziej oczywiste paralele, jak ogromna skala produkcji, "The Get Down" nie ma z "Vinylem" nic wspólnego. Serial Netfliksa to wręcz anty-"Vinyl". Baza Luhrmanna nie obchodzą oklepane problemy napędzanych kokainą dziadków z przemysłu muzycznego, którzy nigdy w życiu nie wyściubili nosa poza swoje towarzystwo. Znany ze specyficznego stylu reżyser opowiada zupełnie inną historię, a jego bohaterowie nie mogliby bardziej się różnić od tych, których przedstawili nam Martin Scorsese i Mick Jagger. To dzieciaki, które tak po prostu, spontanicznie, bez pomocy jakichkolwiek geniuszy "słyszących przyszłość" tworzą coś, co staje się początkiem wielkiej kultury, a później również wielkiego przemysłu. Czyli hip-hop – nową muzykę, graffiti, breakdance, własny styl ubierania się. I nie mają poczucia, że to "następna wielka rzecz", to raczej coś, co staje się częścią ich życia, bo sprawia im frajdę.
Rzecz się dzieje w nowojorskim Bronksie w 1977 roku. Kilkunastoletni Ezekiel Figuero (świetny, romantyczny, smutnooki Justice Smith), który za chwilę zyska przydomek "Books", kocha się beznadziejnie w obdarzonej nieziemskim głosem przyjaciółce z podwórka Mylene Cruz (Herizen Guardiola), a poza tym robi to co każdy w tym wieku, czyli szwenda się z kolegami i nie myśli za dużo o przyszłości. Pod wieloma względami to zupełnie zwyczajny nastolatek, ale od pierwszej chwili wiemy, że jest w nim coś więcej. Zeke ma talent, ogromną wrażliwość i z powodów, których nie będę Wam tutaj spoilerować, ma też do powiedzenia znacznie więcej, niż przeciętny chłopak w tym wieku.
W specyficznych okolicznościach poznaje kolesia, który każe na siebie mówić Shaolin Fantastic (Shameik Moore), i tak zaczyna się historia Fantastic Four Plus One. Czyli chłopaków z biednej dzielnicy Nowego Jorku, którzy sami nie zdając sobie z tego sprawy znajdą się za chwilę w samym sercu wydarzeń, jakich nie przewidziałby żaden z kokainowych nudziarzy z "Vinyla". W "The Get Down" rządzą młodzi aktorzy – w roli kolegów Zeka'a pojawiają się Skylan Brooks, T.J. Brown Jr. i najbardziej znany z nich wszystkich Jaden Smith; swoją roztańczoną paczkę ma też Mylene – i to ich energia napędza serial. Zdarzają się sceny niemal żywcem wyjęte z "West Side Story", zdarzają się też takie, które przypominają "Grease", "Romea i Julię", albo… "Glee". W pilocie jest wdzięczny moment, kiedy jedną stroną ulicą idą dziewczyny, a drugą chłopcy, i aż by się chciało, aby wszyscy zaczęli tańczyć w rytm muzyki, która w serialu prawie nigdy nie cichnie. Nic takiego się nie dzieje, ale gdyby się zdarzyło, zdecydowanie pasowałoby do konwencji.
Bo "The Get Down" to nie taki typowy serial fabularny, który opowiada jakąś jedną spójną, wyraźnie widoczną historię i kilka historii pobocznych. To raczej wielki spektakl; swobodny, wibrujący życiem, rozbuchany do granic absurdu miks głośnej muzyki i wściekłych kolorów, nastoletnich emocji, naiwnych romansów i trudnej – ale nigdy nie szarej! – rzeczywistości. To tyleż chaotyczna co genialna opowieść o popadającym w ruinę mieście, widzianym oczami tych, dla których było ono po prostu domem. Miejscem znajomym, oswojonym, czasem okrutnym, obskurnym i dającym w kość, a czasem pełnym zaskakujących możliwości.
Choć produkcja Netfliksa, ze swoimi wspaniałymi kostiumami, dopracowaną choreografią i przedramatyzowanymi scenami, na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie atrakcyjnie opakowanego cukierka, ani przez chwilę nie pozostawia wątpliwości, że chce być i będzie czymś więcej. Tło społeczno-ekonomiczne nie jest tu dodatkiem, jest kluczem do zrozumienia, o co w tym chodzi. Serialowy Bronx, zamieszkiwany głównie przez Afroamerykanów i Portorykańczyków, prezentuje się niczym jeden z weselszych kręgów piekła, którego wizytówką są ruiny, płonące pustostany, odrapane pociągi, tony śmieci na ulicach, młodociani gangsterzy gotowi wyciągnąć broń z powodu byle bzdury i rzucona gdzieś pośrodku tego ludzkiego bałaganu błyszcząca tancbuda zwana, jakżeby inaczej, Les Inferno.
Totalna bieda, stanowiąca bezpośrednie następstwo zżerającego miasto od kilku lat kryzysu ekonomicznego, mogłaby być przygnębiająca, ale nie u Luhrmanna. Jego Bronx to miejsce żywe, barwne, pełne niesamowitej energii i niezliczonych szans; miejsce żyjące własnym rytmem, funkcjonujące niejako poza systemem. Miejsce, gdzie po szkole można zarobić kulkę w łeb albo spotkać nowego najlepszego przyjaciela i przeżyć najcudowniejszą przygodę swojego życia.
"The Get Down" jest jak wielka, nieokiełznana impreza pośród ruin, która nie ma początku, środka ani końca, nie ma wyraźnie zarysowanych ram, zasad czy bohaterów rozwijanych w klasyczny sposób. Można tam wpaść, przetańczyć całą noc i zapragnąć rozpocząć wszystko od zera. Można w jednym odcinku być mistrzem graffiti, a w drugim zwariować na punkcie didżejki i z szaleństwem w oczach zacząć poszukiwać sposobu na wyciągnięcie z utworu muzycznego tych najlepszych paru sekund, tej esencji, tego tytułowego "get down". Zasady logiki tego świata się nie imają, a losy postaci nie toczą się torem, który da się przewidzieć. Mimo że od pierwszej sceny serialu wiemy, kim będzie dorosły Ezekiel, szybko staje się jasne, iż jego życiowa ścieżka łatwa, banalna i przewidywalna nie będzie.
Świat rzeczywisty miesza się z chłopięcymi fascynacjami i inspiracjami – począwszy od komiksów o superbohaterach i "Gwiezdnych wojen", a skończywszy na filmach kung-fu, uwielbianych przez Shao – tworząc razem pełen specyficznego uroku miks, w którym najlepiej nie dopatrywać się sensu, a który splatają ze sobą montaże muzyczne, czasem kompletnie odjechane, a czasem zachwycająco kameralne. Opowiadana historia swobodnie płynie, twórcy prawie jak DJ-e przeskakują w rytm muzyki pomiędzy różnymi wątkami, a bohaterowie zmierzają roztańczonym krokiem niekoniecznie od razu dokądś.
W pierwszym odcinku Luhrmann, niczym szalony iluzjonista, odpala wszystkie swoje sztuczki naraz. Nastoletnie marzenia i uliczne tańce łamańce przeplatają się z przegiętymi orgiami przemocy, podczas których kule i brokat latają w powietrzu, i zwykłymi, skromnymi scenami z codzienności. Jeśli przypadkiem zdarzy się strzelanina w klubie, ludzie muszą padać na podłogę w zwolnionym tempie, kolory muszą atakować z każdych stron, jaskrawoczerwona krew musi obryzgać kulę dyskotekową, a na puszczane przez DJ-a disco nałożyć się musi druga warstwa muzyczna. Operowa! Bo niby dlaczego miałoby być inaczej?
Wszyscy, dosłownie wszyscy w "The Get Down" są szalenie ekspresyjni i kochają teatralne gesty, w zachowaniach i wypowiedziach nastolatków nie brak typowego szczenięcego patosu – na szczęście przełamywanego w odpowiednich momentach żartami – a karykaturalnie wręcz przerysowane czarne charaktery, jak dyskotekowy gangster Cadillac (Yahya Abdul-Mateen II) i jego ostra mamuśka Fat Annie (Lillias White), która trzęsie obfitym biustem i przestępczym światkiem jednocześnie, to nie żaden ewenement, a tutejsza norma.
Jeśli myślicie, że od tego wszystkiego można co najwyżej zwariować, nie jesteście całkiem w błędzie. Ale można też się zakochać bez pamięci. Po trzykrotnym (!) obejrzeniu wyreżyserowanego przez Luhrmanna pilota – za pierwszym razem na ogromnym ekranie, który w tym przypadku robi różnicę – uważam, że ten przegięty pod każdym względem odcinek, a może po prostu kolejny wielki film ekscentrycznego twórcy, to najlepszy możliwy wstęp do serialu. To cudowny chaos, w którym nie ma za grosz logiki, ale jest tyle radości, tyle luzu i swobody, że nie sposób go analizować na chłodno. Bo tak, jesteśmy atakowani kiczem, kolorami, przestylizowaną tandetą, lejącą się z ekranu hektolitrami. Ale to nie jest puste w środku – jak choćby wyzuty z melancholijnego uroku "Wielki Gatsby", który pewnie sprawia, że Fitzgerald wciąż jeszcze przewraca się w grobie – to ma w sobie rytm, ma duszę i bijące serce, ma coś żywego, prawdziwego i naturalnego. Jak gdybyśmy sami zamienili się w nastolatków, rozpoczynających wielką życiową przygodę w najciekawszym miejscu świata.
Jeśli mam uznać za jakiś wyznacznik twitterowe kłótnie amerykańskich krytyków, mogę w tym momencie założyć, że tego pilota jedni z Was z miejsca pokochają, a inni uznają, że jest straszny, a ja zwyczajnie oszalałam. Dobra wiadomość jest taka, że dwa kolejne odcinki – Netflix udostępnił nam trzy do recenzji – nie dorastają mu już do pięt poziomem szaleństwa, teatralności, tandety, nazwijcie to jak chcecie. Serial zmienia lekko ton, łapie rytm, a opowiadana historia staje się dużo bardziej kameralna, osobista, skupiona na poszczególnych postaciach. Zachwyca zwłaszcza odcinek trzeci, w dużej mierze dziejący się podczas pewnej historycznej lipcowej nocy, która z biednych dzieciaków z Bronksu uczyniła królów wszechświata i zarazem – to nie wymysł, to fakt – przyspieszyła popularyzację nowej muzyki i nowego stylu życia. "The Get Down" robi w tym momencie rzecz niesamowitą, bo przez pryzmat małych historii zwykłych ludzi przedstawia coś wielkiego, ważnego, na swój sposób magicznego.
Po tym odcinku nie mam więcej pytań i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Kompletnie nie wiem, co oglądam – w konwencji Luhrmanna mieści się wszystko, od musicalu, przez mroczny dramat, aż po młodzieżową operę mydlaną – ale wiem, że nie brak tu z jednej strony świeżości, młodości i energii, które dodają serialowi skrzydeł, a z drugiej, porządnie wykonanego researchu, która trzyma go blisko ziemi. A wszystko to zostało przyprószone nostalgią, bardziej madmenową, niż vinylową.
"The Get Down" kosztował majątek nie tylko dlatego, że jest zrobiony na bogato – za kostiumy i scenografię Catherine Martin powinna dostać Oscara, ale dostanie "tylko" Emmy – i zrealizowany jak wysokobudżetowy film. Nie chodzi też wcale o licencje muzyczne, o których tak dużo się mówiło przy okazji "Vinyla". Chodzi o to, że produkcja trwała znacznie dłużej niż tworzy się "zwykły" serial, a jej szefem był twórca, który nie ma zwyczaju chodzić na kompromisy. Luhrmann przerabiał serial do skutku, wyrzucał showrunnerów i scenarzystów, a wśród producentów pojawiało się coraz więcej wielkich nazwisk związanych z hip-hopem. W produkcję zaangażował się osobiście Grandmaster Flash – człowiek-legenda, który jest zresztą ważnym bohaterem serialu – a także DJ Kool Herc, Nas czy dziennikarz i historyk Nelson George. Oni wszyscy dbali o to, żeby serial nie był tylko kolorową wydmuszką. I nią nie jest.
"The Get Down" działa zarówno jako opowieść o muzyce, jak i o Nowym Jorku, jedynym mieście na świecie, gdzie coś takiego mogło się wydarzyć. O tym wielobarwnym tyglu narodów, który na tle współczesnej telewizji, zdominowanej przez białych detektywów w garniturach, wciąż jeszcze wygląda tak świeżo, że aż wypada zapytać, co z tą telewizją jest nie tak.
Twórcy mają ambicje, by przekazać widzom nie tyle prawdziwą historię narodzin hip-hopu, ile klimat tego miejsca, perspektywę i odczucia jego mieszkańców. Uchwycić tamto magiczne "tu i teraz". Grandmaster Flash i inni legendarni DJ-e – Kool Herc i Afrika Bambaataa – to tutaj niemal superbohaterowie porywający za sobą tłumy. Grafficiarze to artyści, którzy szybko zyskują rozpoznawalność i budzą zrozumiały szacunek. Czerwone buty Pumy potrafią rozpalać wyobraźnię równie mocno co "Gwiezdne wojny". Surowy pastor (doskonały, wyrazisty jak diabli Giancarlo Esposito), który nie pozwala obdarzonej wspaniałym córce śpiewać poza kościołem, z miejsca staje się niemal komiksowym łotrem, zaś kreujący się na zbawcę polityk Francisco Cruz (Jimmy Smits z wąsami) budzi uzasadnione podejrzenia. Granice między dobrem a złem bywają wyraźne aż do przesady, ale też potrafią się zatrzeć, kiedy w grę wchodzi walka o marzenia, przyszłość, lepsze jutro.
I tak, aby pokochać ten absurdalny w swoim rozmachu i dramatyzmie miks popkulturowej jazdy bez trzymanki z podkręconą wersją historii, która w jakiejś formie rzeczywiście się wydarzyła, trzeba najpierw zaakceptować bez zbędnych pytań cyrkową wirtuozerię Baza Luhrmanna, zestawiającego z upodobaniem tandetę z klasyką, krew z brokatem, disco z operą. "The Get Down" nie ma żadnych hamulców, niczego się nie wstydzi i świadomie przekracza wszelkie możliwe granice kiczu. Ale czyni to z takim wdziękiem, na takim luzie, z taką energią i radością, że bardzo łatwo jest ze złośliwego krytyka przemienić się w jednego z imprezowiczów i zatracić się w tej młodości, świeżości i głośności. Zwłaszcza jeśli ma się do dyspozycji słusznych rozmiarów ekran.
Recenzja jest przedpremierowa. Wielka balanga na Netfliksie rozpoczyna się w piątek 12 sierpnia o godz. 9:00 rano.