Pazurkiem po ekranie #128: To kiedy koniec świata?
Marta Wawrzyn
22 lipca 2016, 19:03
Letnie tygodnie z serialami potrafią mnie zaskoczyć swoją dziwnością. Tak właśnie było teraz – "Mr. Robot" pogrążył się w chaosie, "UnReal" odleciało w kosmos, a w "Roadies" trafił się przecudny, klimatyczny odcinek, jakiego się nie spodziewałam. Spoilery!
Letnie tygodnie z serialami potrafią mnie zaskoczyć swoją dziwnością. Tak właśnie było teraz – "Mr. Robot" pogrążył się w chaosie, "UnReal" odleciało w kosmos, a w "Roadies" trafił się przecudny, klimatyczny odcinek, jakiego się nie spodziewałam. Spoilery!
Letnie oglądanie to w tym roku u mnie wielkie nadrabianie. Netflix i HBO zalały mnie taką ilością przedpremierowych odcinków, że przez większość lipca nie miałam czasu na "zwykłe" seriale. Ucierpiało "Casual", ucierpiał "Outcast", a także liczne nowości, na które nie było czasu zerknąć. Nawet nie chcę obiecywać poprawy, bo doba to jednak jest strasznie krótka.
Z jakiegoś powodu za to regularnie męczę "Feed the Beast", ale to serial na tak wielu poziomach zły, że naprawdę nikomu go nie polecam. Oglądam go chyba głównie dla klimatycznych scen, w których gotują, bo polska mafia, absurdalne relacje między bohaterami, powiązania rodem z telenoweli, idiotyczne kłamstwa, ciąże, romanse, dzieci z bronią i inne cuda stanowią okropnie niestrawny miks. A jednak jest w tym serialu nadal coś, co sprawia, że odpalam kolejne odcinki. Uff, ten letni masochizm…
Tymczasem w tym tygodniu zadziwiło mnie "Roadies" – serial, który praktycznie spisałam na straty po odcinku z nieszczęsnym dziennikarzem. A tu taka niespodzianka! W swojej czwartej odsłonie "Roadies" nabiera charakteru, prezentując historię lekko odjechaną, na pewno niezwykłą i przede wszystkim pełną tej fantastycznej miłości do muzyki, której nie dostrzegałam aż tak w poprzednich odcinkach.
Szereg wydarzeń dziwnych i dziwniejszych uruchamia jedno słowo – nazwa pewnego miasta wypowiedziana przez nieświadomego niczego Rega (który właśnie się zrobił trochę bardziej znośny). Wszyscy w autobusie, poczynając od Goocha (Luis Guzmán, jak zawsze rewelacyjny), a skończywszy na Kelly Ann, dostają świra i zaczynają coś gadać o jakiejś klątwie. Nie będę Wam spoilerować, o co w tej historii chodzi, powiem tylko, że zawiera ona podróż w nie tym kierunku co trzeba, poszukiwania 11 baloników i tyluż jajek, prysznic w deszczu i na dodatek jeszcze "They're All In Love" w wykonaniu Jima Jamesa.
https://www.youtube.com/watch?v=XNKBhWkoQC4
Patrzyłam na to wszystko jak zaczarowana, myśląc sobie tylko od czasu do czasu, że ha, Cameron Crowe jednak wciąż potrafi!, i choć jeden dobry odcinek wiosny nie czyni, teraz już z pewnością nie porzucę "Roadies". To prawda, że serial ma wiele problemów – na przykład każe nam z marszu angażować się w związki postaci, których nie zdążyliśmy poznać – ale dla takiej świetnej energii i dla tak niecodziennych historii mogę znieść pewne niedogodności. Szkoda tylko, że publiczność opuściła serial już całkiem – odcinek "The City Whose Name Must Not Be Spoken" obejrzało 262 tys. widzów, jeszcze mniej niż poprzednie. Wielka szkoda, naprawdę.
A jak Wam się podobało w tym tygodniu "UnReal"? Ja po akcji z policją chyba już jestem gotowa dołączyć do grona tych, którzy na ten sezon narzekają. O ile wciąż uważam, że Quinn i Rachel są świetne – nieważne czy razem, czy osobno – to jednak średniej jakości scenariusz zaczyna coraz poważniej dawać się we znaki. Właściwie wszystko, co dotyczy "Everlasting", w tym sezonie zawodzi. Darius jest nijaki, podobnie jak uczestniczki. A wprowadzenie z powrotem do serialu Romeo – którego nie poznaliśmy na tyle dobrze, aby nas obchodziło, że go prawie zabili – to już bardzo tani chwyt. Nie tak się buduje postacie.
Nawet pojawienie się Adama to rozczarowanie, bo choć facet mówi Rachel całą prawdę, a jego uczucia wyglądają na prawdziwe, to znów czegoś po drodze tu zabrakło. Pretekst, pod którym się pojawił, jest idiotyczny i nijak nie wpasowuje się w ten sezon "Everlasting" – nie żeby o coś w tym sezonie chodziło – a jako głos sumienia Adam po prostu nie jest aż tak wiarygodny. W końcu poznawaliśmy go przez 10 odcinków z zupełnie innej strony. Jedyne, co to wszystko wnosi, to dramatyczny zwrot w życiu Rachel – ale to niestety za mało. Dokąd zmierzasz, "UnReal"?
W "Mr. Robot" Grace Gummer zapytała, kiedy koniec świata, i wypadło to co najmniej interesująco, zważywszy na okoliczności. Jej postać bardzo szybko wpasowała się w specyficzny klimat serialu i na dodatek wszystko w niej przykuwa uwagę – począwszy od tego, co robi z włosami, przez bezsenność i rozmowy z Alexą, aż po chłodny profesjonalizm na miejscu zbrodni. Jej odkrycie z końcówki odcinka zapewne pchnie historię do przodu i prędzej czy później skrzyżuje jej ścieżki z drogami, którymi chadzają członkowie fsociety.
Trzeci odcinek nie do końca działał jako spójna całość – raczej było widać, że to próba położenia podwalin pod coś, co dopiero nas czeka – ale właściwie można mu to wybaczyć, bo przyniósł przecież mnóstwo znaczących drobiazgów. Z fascynacją oglądało się dosłownie wszystko, począwszy od historii Fun Society (haha!), przez desperackie zachowania Elliota i Raya rozmawiającego z pustym krzesłem, aż po kolację Angeli i jej przytłaczający finał.
Totalna psychodelia mieszała się z nietypowym humorem – Lost My Money and Mind! – a to tego były tyrady o Bogu czy może bogu, próby zdefiniowania życia, obrazowe porównanie człowieka do systemu, który się zepsuł, desperacka próba zrobienia sobie przyjemności i jeszcze piosenka, którą spodziewałabym się usłyszeć wszędzie, tylko nie w "Mr. Robot". Nie mam bladego pojęcia, co większość z tych rzeczy oznaczała i co ważnego udało mi się przegapić, ale kurcze, poproszę więcej takich serialowych godzin!
Co rzekłszy, zabieram się za nadrabianie "Stranger Things". Do następnego!