Serialowa alternatywa: "Love, Nina"
Mateusz Piesowicz
20 lipca 2016, 20:03
Zderzenie dwóch obcych sobie światów, sympatyczni bohaterowie i inteligentny humor – brytyjski przepis na dobrą komedię wygląda banalnie, a mimo to niewielu potrafi go zastosować w praktyce. W Serialowej alternatywie przedstawiamy "Love, Nina".
Zderzenie dwóch obcych sobie światów, sympatyczni bohaterowie i inteligentny humor – brytyjski przepis na dobrą komedię wygląda banalnie, a mimo to niewielu potrafi go zastosować w praktyce. W Serialowej alternatywie przedstawiamy "Love, Nina".
Króciutka (pięć półgodzinnych odcinków) produkcja BBC to adaptacja książki Niny Stibbe "Love, Nina: Despatches from Family Life", w której autorka opublikowała serię listów do siostry, opisujących jej życie i pracę jako niani u londyńskiej rodziny. Rzecz jest więc oparta na faktach i tym ciekawsza, że Stibbe trafiła do samego serca bohemy w Londynie, zatrudniając się do opieki nad dziećmi Mary-Kay Wilmers, uznanej redaktorki i dziennikarki, oraz Stephena Frearsa (reżyser m.in. filmów "Tajemnica Filomeny" i "Królowa", który jednak w serialu się nie pojawia). Twórcy "Love, Nina" wprawdzie zmienili nazwiska postaci, ale łatwo zorientować się, kto jest kim.
Podaję te informacje, ponieważ w przypadku tej produkcji ich znajomość znacznie ułatwia odbiór całości. Musicie bowiem wiedzieć, że "Love, Nina" nie jest do końca typową komedyjką o prostej dziewczynie trafiającej do nieznanego świata. Bardzo istotną rolę odgrywa tutaj literacko-kulturalny kontekst Londynu z lat 80., którego mieszkańcy tworzyli dość specyficzne środowisko. Umieszczenie w nim bohaterki z zewnątrz przyczynia się rzecz jasna do wielu banalnych dowcipów typowych dla komedii pomyłek, ale obok nich funkcjonuje też humor bardziej wyrafinowany, niekoniecznie zrozumiały na pierwszy rzut oka.
"Love, Nina" zawdzięcza to podejście swojemu scenarzyście, Nickowi Hornby'emu ("Był sobie chłopiec"), który wyraźnie oparł punkt ciężkości całej historii na mocno rozbudowanych dialogach, uatrakcyjniając je obecnością dzieci. Joe (Ethan Rouse) i Max (Harry Webster) to przesympatyczne dzieciaki, które mają w zwyczaju wtrącać swoje trzy grosze do każdej dyskusji, a już zwłaszcza takich o seksie i innych dorosłych sprawach. A że ich dom nie należy do miejsc szczególnie konserwatywnych, a matka, Georgia (Helena Bonham Carter), ma do wychowania dość luźne podejście, to i chłopcy zaskakują celnością i przenikliwością swoich uwag.
Zaskoczeni jesteśmy jednak nie tylko my, lecz w głównej mierze nasza bohaterka, dwudziestoletnia Nina (Faye Marsay, którą możecie kojarzyć z roli Waif w "Grze o tron", choć przyznaję, że bez wsparcia internetu sam bym jej nie poznał). Dziewczyna szybko jednak dopasowuje się do zastanej sytuacji, w czym niewątpliwie pomaga jej podejście. Nina to bowiem osoba niezbyt wyszukana, niewykształcona i prostolinijna – na pierwszy rzut oka nie mająca szans odnaleźć się w nowym świecie. Okazuje się jednak, że ciągła ironia i swego rodzaju tumiwisizm sprawdzają się tu znakomicie.
W każdym odcinku mamy okazję przekonać się, że Nina i jej nowa rodzina dobrali się idealnie. Serial wręcz ocieka sarkazmem, nieważne, czy akurat zajmuje się relacjami bohaterki z dziećmi, Georgią czy przystojnym chłopakiem z sąsiedztwa. Zapomnijcie o familijnej atmosferze i zalanej słodyczą ekranowej codzienności – Hornby zadbał o to, by scenariusz był tak daleki od konwenansów, jak to tylko możliwe. By się o tym przekonać wystarczy kilka pierwszych minut, gdy dowiadujemy się, m. in. o złotej zasadzie poszukiwania pracy przez nianię w Londynie: "Możesz rozmawiać z dziećmi o stanie swojej błony dziewiczej, ale nigdy, przenigdy nie wspominaj o Leicester City".
Tego typu perełek w każdym odcinku jest całe mnóstwo i twórcy zdają sobie sprawę, że to najmocniejszy punkt ich serialu. Z upodobaniem wtrącają więc do scenariusza nawet najbardziej absurdalne pomysły, nieważne czy to wojna nuklearna, czy choroby weneryczne, czy dyskusje o wyższości potraw z puszki nad świeżymi. Pod tym względem "Love, Nina" jest bliskie innym współczesnym komediodramatom i dyskusjom o niczym, ale w przeciwieństwie do nich nawet przez chwilę nie traktuje się zbyt poważnie, co w większej dawce mogłoby zacząć irytować, ale tutaj jest w sam raz.
Można natomiast serialowi zarzucić, że seria błyskotliwych dialogów i humorystycznych sytuacji nie prowadzi do żadnego konkretnego celu. Produkcji BBC wyraźnie brakuje konkluzji, bo nawet ta zawarta w ostatnim odcinku wydaje się być nieco wymuszona. Przez to "Love, Nina" pozostawia jednak za sobą spory niedosyt, a całość przypomina raczej ćwiczenie warsztatowe dla scenarzysty niż pełnoprawną fabułę. Zarzut to całkiem poważny, ale też trudno szczególnie mocno mi na to narzekać, ponieważ oglądanie serialu sprawiło mi nieukrywaną przyjemność i mniejsza z tym, że jutro nie będę już o nim pamiętał.
Pod pewnymi względami "Love, Nina" okazało się więc rozczarowaniem (wystarczy przejrzeć brytyjskie recenzje serialu, które są w najlepszym razie średnie), ale mimo wszystko uważam, że to pozycja godna polecenia. Świetne dialogi uzupełniają bardzo dobre kreacje aktorskie, zarówno Faye Marsay, jak i wyjątkowo stonowanej Heleny Bonham Carter, a całość, choć krótka, daje więcej okazji do śmiechu niż ciągnące się wiekami komediowe tasiemce. To idealny przykład sympatycznego serialu, który nie zagości nam w pamięci na dłużej, ale wyraźnie umili nawet najbardziej ponury dzień.
***
Tym razem Serialowa alternatywa wyjątkowo bez zapowiedzi, ale spokojnie – spotykamy się normalnie za dwa tygodnie i czeka Was niespodzianka.