"Queen of the South" (1×01-02): Latynoska heroina
Mateusz Piesowicz
2 lipca 2016, 16:37
Narkotykowych baronów nigdy dość – musieli pomyśleć szefowie USA Network, zamawiając pierwszy sezon "Queen of the South". Jak sam tytuł wskazuje, w tym przypadku barona zastąpiła jednak baronowa. Niewielkie spoilery z dwóch odcinków.
Narkotykowych baronów nigdy dość – musieli pomyśleć szefowie USA Network, zamawiając pierwszy sezon "Queen of the South". Jak sam tytuł wskazuje, w tym przypadku barona zastąpiła jednak baronowa. Niewielkie spoilery z dwóch odcinków.
Zanim przejdziemy do konkretów, warto się pochylić nad genezą nowego serialu USA Network, bo ta jest dość ciekawa. Otóż rzecz jest adaptacją popularnej hiszpańskojęzycznej telenoweli (!) "La Reina del Sur" wyprodukowanej przez amerykańskie Telemundo, która z kolei powstała w oparciu o powieść Arturo Pereza-Reverte o tym samym tytule. Przerabianie telenoweli na serial nie jest zbyt częstą praktyką, tym bardziej wtedy, gdy do zadania podchodzi się całkiem serio. Tutejsi twórcy nie idą jednak w ślady "Jane the Virgin" i swoją produkcję traktują zupełnie poważnie.
Wydawać by się mogło, że taka droga to proszenie się o porażkę, jednak ku mojemu sporemu zaskoczeniu kontakt z "Queen of the South" okazał się całkiem znośnym, a może nawet przyjemnym przeżyciem. Skłonił w dodatku do myślenia, jak mógł wyglądać telenowelowy pierwowzór tego serialu – jeszcze nie jestem na tyle zdesperowany, by po niego sięgnąć, ale kiedyś, kto wie?
Wracając jednak do rzeczy, oglądając "Queen of the South" absolutnie nie ma się wrażenia, że to adaptacja opery mydlanej. Kartele narkotykowe, przestępcze porachunki, tona akcji i sporych rozmiarów brutalność – sami przyznacie, że telenowele raczej nie oferują takich atrakcji. Tutaj są one na porządku dziennym, a tempo od pierwszych minut wskakuje na wysokie obroty i rzadko kiedy pozwala na chwilę wytchnienia.
Historia jest prosta jak budowa cepa i skupia się na Teresie Mendozie (Alice Braga), zwykłej dziewczynie z Sinaloa w Meksyku, która zakochuje się w niewłaściwym mężczyźnie. Albo właściwym, zależy jak na to patrzeć. Mniejsza z tym, bo niejaki Guero (Jon-Michael Ecker) długo i tak nie pożyje. Przezornie z jego strony, że przed śmiercią zdołał zabezpieczyć swoją ukochaną, a przynajmniej tak mu się wydawało. Bo musicie wiedzieć, że chłopak nie należał do spokojnych i ułożonych. Praca dla narkotykowego kartelu zemściła się na nim, a rykoszetem oberwała nasza bohaterka, która teraz musi uciekać, by uratować własną skórę.
Choć serial w pierwszych odcinkach skupia się na tej ucieczce i tak wiemy, że będzie ona skuteczna. To żaden spoiler, bo twórcy sami uprzedzają nas o dalszych wydarzeniach, prezentując kilka scen z przyszłości. Ta ułoży się dla Teresy znakomicie, bo z dna dostanie się ona na sam szczyt narkotykowego imperium i… Tutaj już cisza, nie psujmy sobie zabawy. Powiedzmy tylko, że przed naszą bohaterką długa droga.
Wygląda znajomo? Jasne, że tak, przecież to typowa historia od zera do bohatera, w dodatku wymieszana z przemianą osobowościową à la Walter White. "Breaking Bad" i inne "przestępcze" klasyki (pomysłowe bezpośrednie nawiązanie do "Człowieka z blizną") zresztą narzucają się podczas seansu kilkakrotnie, ale spokojnie, nikt tu nie ma ambicji sięgania po tak wysokie cele. "Queen of the South" skupia się bowiem niemal w całości na akcji, nie zawracając sobie głowy autentycznym przedstawieniem przemiany Teresy. Nie ma na to po prostu czasu, bo dziewczyna ciągle musi gdzieś gonić i przed kimś uciekać.
W większości przypadków uznałbym to za wadę i psioczył na brak realizmu scenariusza, ale tutaj narzekania jakoś nie chcą mi przejść przez klawiaturę. Serial USA Network sprawił mi najzwyczajniejszą w świecie frajdę, a kolejne scenariuszowe głupotki łykałem bez mrugnięcia okiem. Pewnie, że niektóre rzeczy są po prostu durne, a inne wypadają tandetnie (jak wizje "przyszłej" Teresy), ale szybko się o nich zapomina, bo akcja znów przyspiesza.
Twórcy doskonale zdają sobie sprawę z mocnych stron swojej produkcji i na nich się w głównej mierze skupiają – częstują nas więc pościgami, strzelaninami, walkami i innymi tego typu atrakcjami, przyozdabiając wszystko zręcznym montażem i rytmiczną ścieżką dźwiękową. Chwilami miałem wręcz wrażenie, że to nie serial tylko gra komputerowa, a ja gdzieś zapodziałem kontroler.
No dobrze, ale przecież takich produkcji jest na pęczki. Czym wśród nich wyróżnia się "Queen of the South"? Odpowiedź tkwi w głównej bohaterce i grającej ją z wdziękiem Alice Bradze. Gdyby zastąpić ją pierwszym lepszym mięśniakiem serial straciłby ponad połowę swojego uroku, choć pewnie fabularnie nie byłoby wielkich zmian. Z castingiem trafiono w stu procentach – mimo że Braga nie ma wiele do grania (ale przyznaję, że całkiem malowniczo pozbywa się narkotyków z własnego żołądka), ma w sobie pewną naturalność, przez którą wzbudza sympatię. Chce się tej dziewczynie kibicować i mniejsza z tym, że za wiele o niej nie wiemy.
Reszta postaci właściwie tylko wypełnia tło i reprezentuje garść stereotypowych cech. Mamy więc narkotykowego barona Epifanio Vargasa, którego ciągnie do polityki, ale nie pozbył się starych przyzwyczajeń (w tej roli Joaquim de Almeida, który grał narkotykowych bossów pewnie jeszcze zanim większość obsady pojawiła się na świecie), mamy jego żonę Camilę (Veronica Falcon), która czai się na schedę po mężu i jeszcze parę innych postaci, które niczym szczególnym się nie wyróżniają. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że tak pozostanie, bo tej historii próby nadania głębszego sensu mogłyby tylko zaszkodzić.
Podobnie jak najmniejsza choćby próba zastanowienia się nad tym, co się właściwie ogląda. "Queen of the South" działa zaskakująco dobrze, ale tylko i wyłącznie przy oczekiwaniach obniżonych na minimalny poziom i nastawieniu na rozrywkę. Ta jest naprawdę przyzwoita, więc wyjątkowo mogę darować sobie myślenie – w końcu lato w pełni.