Pazurkiem po ekranie #126: Różne odcienie mocy
Marta Wawrzyn
1 lipca 2016, 20:02
Serialowe lato nas nie rozpieszcza, ale zawsze mamy "UnReal" i "Casual". Możemy też bez końca wspominać finał "Gry o tron" i to, co się wydarzyło w ostatnich odcinkach 4. sezonu "Orange Is the New Black". Spoilery, proszę państwa!
Serialowe lato nas nie rozpieszcza, ale zawsze mamy "UnReal" i "Casual". Możemy też bez końca wspominać finał "Gry o tron" i to, co się wydarzyło w ostatnich odcinkach 4. sezonu "Orange Is the New Black". Spoilery, proszę państwa!
Kończy się kolejny serialowy tydzień, który upłynął pod znakiem "Gry o tron". Oba ostatnie odcinki 6. sezonu to mistrzostwo świata, a najbardziej chyba zaskoczyło mnie to, jak nagle polubiłam Cersei. Jak już pisałam na Newsweek.pl, ta kobieta ma jaja, i to takie ze stali. Wszystkie jej paskudne cechy i obrzydliwe postępki – jednego i drugiego jest nieskończenie wiele – zostały w jednej chwili zrównoważone przez to, że była w stanie pozbyć się wszystkich problemów w prosty i spektakularny sposób, nie zważając na ofiary. Uwielbiam jej pełną satysfakcji minę, kiedy patrzy ze swojej złotej wieży na ruiny, w które zamieniła część miasta, i popija przy tym wino.
Poza tym wydarzenia w Królewskiej Przystani to jedna z najlepiej zrealizowanych sekwencji w "Grze o tron". Świetnie budowano napięcie, emocje były niesamowite, muzyka genialna, kostium bohaterki najwspanialszy na świecie, a zakończenie ze wszech miar satysfakcjonujące. Zwłaszcza że zwycięstwo Cersei jest gorzkie i z pewnością nie da jej szczęścia, przyniesie jej raczej marny koniec, który – o to chyba nie musimy się martwić – będzie prawdziwą ucztą dla widzów. Tej kobiecie został już tylko tron i łatwo go nie opuści.
Zaniedbując inne obowiązki, obejrzałam całe "Orange Is the New Black", na początku nie do końca rozumiejąc zachwyty tym sezonem, a potem wsiąkając coraz bardziej i bardziej. Produkcja Jenji Kohan bardzo daleko odeszła w tym roku od komediowych klimatów, stawiając na wątki mroczne, trudne i wywołujące dyskomfort. Nawet bzdurna historia Maritzy, która zastanawiała się, co prędzej by zjadła – małą myszkę czy dziesięć martwych much – zakończyła się w koszmarny sposób. I tak, było na jakimś poziomie zabawne, ale kiedy mamy do czynienia z tak czarnym humorem, śmiech mało komu przechodzi przez gardło.
Także wątek Judy King, z początku lekki i przyjemny, z odcinka na odcinek nabierał coraz bardziej zaskakujących kształtów, by pozostawić nas z fatalną opinią na temat tej kobiety, uważającej najwyraźniej cały świat za swoją piaskownicę. A tego, co zrobiono w dwóch ostatnich odcinkach, nie przebije prędko żaden komediodramat. Nie tylko perfekcyjnie wybrano osoby, które miały zagrać główne role w tym strasznym, niespodziewanym dramacie, ale też wszystko poprowadzono bezbłędnie, pokazując po raz pierwszy w tak bezpardonowy sposób, co się dzieje, kiedy z definicji bezduszne instytucje posuwają się o jeden krok za daleko.
Pamiętam, z jakim przerażeniem kiedyś patrzyłam, jak rozbierają i przeszukują Piper, która dopiero poznawała, co to znaczy ograniczenie wolności. Dziś to wydaje się zwykłą bzdurką, w Litchfield rozgrywają się prawdziwe tragedie, a ludzi traktuje się jak śmieci. Dosłownie. Takiej mocy jak pod koniec 4. sezonu "Orange Is the New Black" nie miało jeszcze nigdy.
Tymczasem kolejne granice cynizmu przekroczyło "UnReal", gdzie Rachel faszerowała poważnie kontuzjowanego sportowca lekami, które mogły go na zawsze posadzić na wózku, zaś Quinn paliła rzeczy zmarłego ojca i rzucała żarcikami o mordowaniu dzieci. Obie panie były świetne osobno, ale szczerze kibicuję, żeby jak najszybciej odnalazły drogę do siebie nawzajem, bo jednak wolę je jako szatański duet, a nie dwie diablice, które kopią pod sobą dołki.
Choć za nami już cztery odcinki, zaczyna mi w tym sezonie brakować dobrych wątków uczestniczek "Everlasting". Być może to dopiero przed nami, ale na razie z "rasistki, czarnej aktywistki i terrorystki" nie wyciśnięto zbyt wiele. Rok temu dziewczyny wydawały się dużo bardziej zwyczajne, a jednak okazały się kopalnią świetnych historii. W tym roku dopiero na to czekamy. Doczekać się też nie mogę wizyty Adama, który bardziej do mnie trafiał niż sympatyczny, ale mało charakterny Darius. "Everlasting" może sobie tworzyć historię, ja wolałabym po prostu ciekawszego bohatera.
Ale koniec końców i tak najbardziej liczą się tu dla mnie dialogi i to, jakie granice tym razem zostaną przekroczone dla wysokiej oglądalności. Na tym polu "UnReal" w tym sezonie zdecydowanie nie zawodzi, podnosząc wręcz poprzeczkę.
Na drugim biegunie mam przesympatyczne "Casual", które wciąż po mistrzowsku sprzedaje swojej widowni zupełnie zwyczajne rzeczy w nadzwyczajnym opakowaniu. Dobrze się na to patrzy, zwłaszcza kiedy bohaterom coś w życiu wychodzi. Swoboda, z jaką rozwija się wątek przyjaźni Val i Jennifer, jest po prostu cudowna, a na drugim froncie bawią mnie przejścia Alexa z korporacyjnymi zasadami i człowiekiem, który wygląda jak Pete Campbell i tak też się zachowuje. A ponieważ doszła do tego dziewczyna "Pete'a" i sprawy z przeszłości, Alex stał się jeszcze mi bliższy.
Wątek Laury także nabrał rumieńców, dokładnie w tym momencie kiedy zainteresowały ją rowery i pewna dziewczyna. To niby banał, że taka nastolatka jak Laura, poszukując miłości i "tego czegoś", trafia w końcu na osobę własnej płci. Ale myślę, że będę mogła na ten banał patrzeć bez końca.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!