"Veep" (5×10): Światełko w tunelu
Michał Kolanko
30 czerwca 2016, 21:33
Spektakularny, pełen prawdziwych emocji – taki był tegoroczny finał "Veepa". I taki był też cały sezon. To zaskakujące jak na najbardziej cyniczne spojrzenie na politykę w telewizji, ale "Veep" w tym sezonie pokazał, że w głębinach politycznego cynizmu może jednak kryć się coś więcej. Finałowe spoilery!
Spektakularny, pełen prawdziwych emocji – taki był tegoroczny finał "Veepa". I taki był też cały sezon. To zaskakujące jak na najbardziej cyniczne spojrzenie na politykę w telewizji, ale "Veep" w tym sezonie pokazał, że w głębinach politycznego cynizmu może jednak kryć się coś więcej. Finałowe spoilery!
Gdy Armando Iannucci oddawał stery "Veepa" w ręce Davida Mandela trudno było niektórym fanom serialu ukrywać zaniepokojenie. W końcu to Iannucci w ciągu czterech sezonów wykreował serial jako jeden z najbardziej realistycznych – i dość ponurych, mimo komediowego tonu – portretów świata polityki. Brytyjski twórca rozstając się z serialem podkreślał, że każdy projekt wymaga od czasu do czasu nowych idei i nowego podejścia, a trudno o lepszy moment na taki zastrzyk niż cliffhanger dotyczący wyniku wyborów, który zafundowano nam na koniec 4. sezonu.
Po 5. sezonie o "Veep" można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że zmiana showrunnera odbiła się negatywnie na serialu. Wręcz przeciwnie. Mandel znalazł sposób, by rozbudować jego formułę, wzmacniając to, co było w tym serialu najważniejsze. Trudno jednoznacznie opisać to, jakie zmiany w prowadził w serialu: "Veep" jest w tym sezonie jeszcze bardziej cyniczny (odcinek, w którym umiera matka Seliny przebił wszystko, co do tej pory widzieliśmy nie tylko w tym serialu), ale jednocześnie bardziej ludzki. Trudno nie lubić ekipy Seliny: osób na wielu płaszczyznach nieszczęśliwych, samotnych, zagubionych, utopionych w okropnym świecie polityki, ale też takich, które ostatecznie poznajemy od ludzkiej strony, ze ich wszystkimi słabościami, przyzwyczajeniami, osobowościami wykraczającymi poza ten "totalny świat", gdzie trzeba poświęcić wszystko bez gwarancji, że cokolwiek się uda.
Kluczowy dla zrozumienia całego spektakularnego sezonu nie jest wcale finał, który oczywiście pod żadnym względem nie zawodzi. Ale wielką zasługą Mandela jest humanizacja postaci z "Veepa" przy jednoczesnym budowaniu jeszcze bardziej "totalnego" – cynicznego, wszechogarniającego, uzależniającego – świata polityki i mediów. Nie ma żadnego dobra, żadnej świętości, żadnej wartości, żadnego manewru zbyt ohydnego, byle tylko zdobyć lub utrzymać władzę. W odcinku "Kissing Your Sister" córka Seliny, Catherine, "pokazuje" swój film dokumentalny, który kręciła w całym sezonie. To najodważniejsza zabawa formą, którą możemy w tym serialu obserwować. Odcinek wyglądający jak film dokumentalny pokazuje jednocześnie, kim naprawdę są ludzie, których znamy tyle lat. Kent i jego klub motocyklowy. Ben i jego trzecia żona. Mike w pokoju dla swojego dziecka. I Selina Meyer – polityk tak opętany władzą, że jest gotowa na przekroczenie wszelkich granic
Selina – brawurowa rola Julii Louis-Dreyfus – jest tak bezwzględna, że spokojnie mogłaby rywalizować z Cersei Lannister czy Claire Underwood. Ba, ona jest nawet gorsza. Bo o ile te dwie kobiety mimo uniwersalnego przesłania swoich działań funkcjonują w mniej lub bardziej wyimaginowanych warunkach lub sytuacjach ("House of Cards" to w zasadzie świat fikcyjny, mimo licznych podobieństw do naszej rzeczywistości), to wszyscy dobrze wiemy, że ludzie – nie tylko politycy – zachowują się jak Selina. Kłamią. Oszukują. Znęcają się nad otoczeniem. Są gotowi poświęcić własną matkę.
W tym sezonie trudno nie żałować Catherine. Scena, w której oświadcza Selinie, że rozstała się ze swoją dziewczyną jest jedną z najlepszych w sezonie. Ale jednocześnie nawet Selina w finałowym, spektakularnym odcinku pokazuje, że też jest człowiekiem. W pewnym sensie to happy end: Selina traci władzę, ale odzyskuje swoje życie. "Może deszcz zepsuje jej paradę" – mówi o swojej następczyni i jej inauguracji. Selina pod koniec sezonu nie jest już za nic odpowiedzialna – po kolejnym twiście okazuje się, że nie zostaje nawet wiceprezydentem. Tak samo jej ekipa – każdy może wreszcie zająć się tym, czym chce. W jakimś sensie, każdy może znowu próbować być szczęśliwy. I to oznacza chyba większe zwycięstwo, niż kolejna kadencja.
Chociaż do ostatniej chwili finału oczekujemy na kolejne deus ex machina, które zapewni Selinie władzę, to żadne nie następuje. To dobrze. Serial będzie ciekawszy w 6. sezonie, gdy będzie pokazywać, co dzieje się z ludźmi "po" polityce, a nie kolejne odsłony tych samych kryzysów. Bo rozstanie Seliny z władzą wygląda na nieuniknione.
Trudno podsumować wszystkie wątki 5. sezonu. Ale jeden zasługuje na szczególne wyróżnienie: Jonah Ryan jako kandydat do Kongresu i jego kampania. Mandel postawił na zderzenie osobowości kandydata z warunkami prawdziwej "retail camapaign" w New Hampshire. Rezultat jest oszałamiający. Ryan strzela sobie w stopę – i to dosłownie – gdy pokazuje, że potrafi obchodzić się z bronią. Jego kampania to tak naprawdę pasmo porażek, które zatopiłby każdego kandydata. Niemal wszystkich spotkanych wyborców obraża – ale i tak wygrywa. "Veep" jest w tym sezonie jeszcze bardziej wulgarny niż wcześniej; to duże osiągnięcie, ale na kampanii w New Hampshire widać to najlepiej.
W "Veepie" podróżujemy do samego dna tego, czym może być polityka (odcinek "Congressional Ball"). Ale jednocześnie przesłanie całego sezonu jest optymistyczne: każdy znajduje swoje światełko w tunelu. I to chyba najlepsze, co mógł zrobić nowy showrunner: mimo absolutnego cynizmu, pokazać ludzką stronę postaci, o których tylko domyślaliśmy się, że ją mają.