"Roadies" (1×01-02): W poszukiwaniu rytmu
Marta Wawrzyn
29 czerwca 2016, 21:33
Miał być wielki rok seriali muzycznych, mamy paradę niewypałów. "Vinyl" skończył marnie po jednym sezonie i wszystko wskazuje na to, że "Roadies" Camerona Crowe'a spotka ten sam los. Pierwsze dwa odcinki to jeden wielki chaos.
Miał być wielki rok seriali muzycznych, mamy paradę niewypałów. "Vinyl" skończył marnie po jednym sezonie i wszystko wskazuje na to, że "Roadies" Camerona Crowe'a spotka ten sam los. Pierwsze dwa odcinki to jeden wielki chaos.
Jak wszyscy widzowie, którym podobało się "U progu sławy", czekałam na "Roadies". Cameron Crowe zdecydowanie ma i swój styl, i coś do powiedzenia, a jakie jest teraz lepsze miejsce, żeby opowiedzieć głębszą historię niż telewizja? To mógłby być serial, który pokazałby nam kulisy koncertów w taki sposób, że kapcie by nam pospadały. Ale tego nie czyni.
W "Roadies" poznajemy grupkę magików odpowiedzialnych za obsługę techniczną koncertów. Czyli ludzi, o których nikt z przychodzących na koncerty fanów specjalnie nie myśli i których nikt specjalnie nie zauważa – i jednocześnie ludzi, bez których muzycy nie byliby w stanie zrobić nic. Jak ciekawe jest ich życie? Tego możemy się tylko domyślać, bo pierwsze dwa odcinki serialu Camerona Crowe'a niczego ekscytującego nie prezentują. To raczej zestaw różnego rodzaju banałów, sprawiedliwie rozdzielonych pomiędzy mniej i bardziej znane twarze.
W centrum całej historii – jeśli ten bałagan można określić w ogóle mianem historii – znajduje się dwójka doświadczonych menedżerów, Bill (Luke Wilson) i Shelli (Carla Gugino). Charyzmatyczni aktorzy, średnio interesujące postacie, przynajmniej w tym momencie. Jeszcze bardziej banalna wydaje się Kelly Ann (Imogen Poots), dziewczyna, która powtarza od pierwszych minut, że za chwilę zrezygnuje z życia w trasie i pójdzie do szkoły filmowej, a potem oczywiście zostaje. Czemu? Bo "musi być fanką czegoś, inaczej jest niczym". Trudno potraktować takie wyznanie poważnie z ust dwudziestolatki, zwłaszcza że nic w "Roadies" nie jest aż tak niezwykłe i ekscytujące, aby rzucać z tego powodu szkołę.
I tak, Kelly Ann jest sympatyczna, miło się na nią patrzy, a jej komplikacja z biegnącymi bohaterami filmów była jednym z bardziej zapamiętywalnych momentów pilota – ale czy zrobiłoby nam różnicę, gdyby rzeczywiście poszła do tej filmówki i znikła nam z polu widzenia? Mnie nie. Nie zachwyca mnie także Brytyjczyk o imieniu Reg (Rafe Spall), który ma robić za czarny charakter. To typowy palant, który powinien znaleźć sobie pracę w korporacji i nie zawracać głowy ludziom mającym zwyczaj samodzielnie myśleć. Jego rozmowy z kolejnymi członkami ekipy w 2. odcinku wypadają całkiem zabawnie, ale – dokładnie tak jak wszystko w "Roadies" – trącą banałem. Sama zaś postać bardzo szybko staje się karykaturą
Cameron Crowe zamiast szczerego, osobistego spojrzenia na muzykę, którego oczekiwali jego fani, oferuje nam coś, co jednym uchem wpada, a drugim wypada. W "Roadies" nie ma póki co niezwykłych historii, nie ma momentów wartych zapamiętania, jest tylko dość zwyczajna codzienność ludzi, którzy powinni od pierwszej chwili wydawać się nadzwyczajni. Niestety, nic ciekawego nie mają w sobie ani ich problemy osobiste – tu małżeństwo na odległość, tam sypianie z młodszymi dziewczynami, eeeech – ani to, co się z nimi dzieje w pracy. A co tylko da się spłycić, zostaje spłycone.
Przykładowo na początku pilota – po tym jak już odbębniliśmy typowe dla Showtime'a powitalne cycki – bardzo mi się spodobało, że Luis Guzmán prowadzi autobus i rozmawia o życiu z trzy razy młodszą blondynką. To było świetne – dopóki nie padł tekst, że nasz kierowca, aby przeżyć, potrzebuje dwóch rzeczy: tlenu i rodziny. W jednej chwili potencjalna magia związana z tą postacią gdzieś znikła, przykryta warstwą jakże typowego banału.
I tak jest w "Roadies" dosłownie z wszystkim, co zdoła widza choć na moment zainteresować. W serialu nie ma żadnej "większej" wciągającej historii – jest za to tuzin średniej jakości "mniejszych" wątków, na których serial się skupia. Nawet miłość do muzyki i do tego specyficznego stylu życia, choć niby gdzieś tam jest cały czas obecna, nie potrafi przebić się na pierwszy plan. Wszyscy deklarują, że to, co robią, to ich pasja, nikt nie jest w stanie wykrzesać z siebie wystarczająco dużo ognia, żeby mnie tą pasją zarazić. Nie są wiarygodni, a sam serial kompletnie w tym momencie nie wie, czym chciałby być.
Być może przed końcem sezonu zdoła udowodnić mi, że się jednak myliłam. Prawdopodobnie jednak nie, bo kiedy masz tylko dziesięć odcinków, powinieneś być w stanie przekonać do siebie publiczność już w pilocie. Cameron Crowe tego nie uczynił. Zaprezentował dwa zupełnie przeciętne odcinki serialu o ekipie technicznej zespołu muzycznego, którego nie mieliśmy okazji usłyszeć. Może to i lepiej, bo gdyby rzeczywiście zaczął grać, pewnie czekałoby nas kolejne rozczarowanie. Tak to już jest z fikcyjnymi zespołami, otaczanymi czcią w filmach.
Pewnie jeszcze zerknę na jeden czy dwa odcinki, bo pojawić się ma m.in. Rainn Wilson w roli ekscentrycznego dziennikarza muzycznego. Ale wątpię, żebym dała się przekonać. W "Roadies" nie ma życia, nie ma pasji, nie ma rytmu. I trzeba by chyba czarodziejskiej różdżki, aby to teraz zmienić.