"Gra o tron" (6×10): Dwie pory roku
Mateusz Piesowicz
27 czerwca 2016, 15:01
Szósty sezon "Gry o tron" przeszedł już do historii i zrobił to w iście wybuchowym stylu. Najdłuższy odcinek serialu puentujemy równie długim tekstem, bo jest o czym pisać. Tradycyjnie uwaga na spoilery – czytajcie po obejrzeniu!
Szósty sezon "Gry o tron" przeszedł już do historii i zrobił to w iście wybuchowym stylu. Najdłuższy odcinek serialu puentujemy równie długim tekstem, bo jest o czym pisać. Tradycyjnie uwaga na spoilery – czytajcie po obejrzeniu!
Po zeszłotygodniowej bitwie można się było spodziewać, że ostatnia wizyta w Westeros w tym roku będzie nieco spokojniejsza. Najbardziej spektakularną sekwencję sezonu mieliśmy już za sobą, przyszła więc pora na posunięcie fabuły do przodu w kilku istotnych punktach. Temu też w głównej mierze posłużył wydłużony czas antenowy, który został rozsądnie rozdysponowany pomiędzy najważniejsze wątki. Oczywiście zgodnie z tradycją przeskakiwaliśmy z jednego końca świata na drugi w ekspresowym tempie, ale tym razem miałem wrażenie, że miało to sens, a większość postaci nareszcie doczekała się należytej uwagi ze strony scenarzystów.
Nie oznacza to wcale, że nie było na czym zawiesić oka. Pod względem rozmachu i efektowności zdecydowanie najciekawiej działo się w Królewskiej Przystani, gdzie zresztą rozpoczęliśmy odcinek. I trzeba przyznać, że było to naprawdę dobre otwarcie, w którym byliśmy powoli wprowadzani w duszną atmosferę, wiszącą nad Septem Baelora jak topór. Wrażenie, że za chwilę się coś zdarzy, potęgowały przeskoki do spokojnie przyglądającej się wszystkiemu Cersei. Długo kazała czekać na swój ruch ta bohaterka, ale gdy już go wykonała, to nie ma czego zbierać. Chociaż nie, akurat zbierania trochę w Królewskiej Przystani będzie.
Wybuchowe zakończenie wątku Wielkiego Wróbla i jego rosnących wpływów było w gruncie rzeczy jedynym możliwym. Choć można się czepiać, że stało się to nieco zbyt nagle, ja nie zamierzam narzekać. Bohater grany przez Jonathana Pryce'a zdołał mi tak zaleźć za skórę, że marny koniec jego rozmodlonej bandy przyjąłem ze zwyczajną satysfakcją. Cokolwiek myślicie o Cersei, w momencie gdy popijała wino, rozkoszując się wywołaną destrukcją, trudno było się nie uśmiechnąć.
Po długim okresie klęsk i upokorzeń, można wreszcie powiedzieć, że trafiła ona tam, gdzie chciała się znaleźć od samego początku. Jej dalszych losów na Żelaznym Tronie wyglądam z entuzjazmem, bo ta kobieta po prostu pasuje do tego miejsca. Tym bardziej teraz, gdy nie ogranicza jej troska o dzieci i napędza chęć zemsty na całym świecie, wygląda na osobę, która z dziką przyjemnością pogrąży wszystko w ogniu. Zauważcie, jaką przemianę przeszła tylko w tym sezonie – na początku rozpaczała po stracie Myrcelli, tragiczną śmierć Tommena (który, jak słusznie zauważyli internauci, zaliczył prawdziwe "king's landing") przyjęła raczej jako naturalną kolej rzeczy. Oj, nie będzie to łatwa przeciwniczka dla nikogo, kto zechce ją podsiąść na niewygodnym siedzeniu.
A chętnych nie zabraknie, o co zresztą zadbała sama Cersei. Oczywiste przecież, że Tyrellowie nie byli przypadkowymi ofiarami eksterminacji religijnych fanatyków. Margaery zrozumiała to odrobinę za późno i można się zastanawiać, czy jej śmierć była konieczna. Może trochę będzie mi brakować jej knucia, ale z drugiej strony, wystarczy już tych powolnych partii szachów – akurat w tym momencie ruch Cersei, która zamiast zasiąść do gry, wysadziła szachownicę w powietrze, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. W końcu co posunie akcję do przodu lepiej niż kilka(naście) nagłych zgonów?
Odpowiedź brzmi: kilkaset statków wypełnionych wojskiem i trzy smoki. Sześciu całych sezonów potrzebowała Daenerys, by wreszcie ruszyć we właściwą stronę świata, co najlepiej podsumowuje głośne westchnienie ulgi, jakie musiało wydobyć się z piersi wszystkich widzów podczas ostatnich scen odcinka. Jak się okazało, żaden zawieszony między śmiercią i życiem bohater lub inny cliffhanger nie jest potrzebny, gdy możemy nacieszyć oczy takimi widokami.
Robi wrażenie, prawda? Zwłaszcza po tak długim czekaniu. Dany wydaje się wreszcie mieć wszystkie karty w swoim ręku. Ogromna armia, posłuszne smoki, właściwi doradcy (Tyrion zamiast Daaria u boku to synonim dobrej zmiany i symbol dojrzałości naszej bohaterki) i emanujący od niej spokój, a nawet swego rodzaju chłód – patrząc na to wszystko, można usprawiedliwiać twórców, że nie pozwalali Daenerys na wcześniejszą podróż.
A dalej będzie przecież jeszcze ciekawiej, bo "Gra o tron" nadal śmiało podąża wyznaczoną jakiś czas temu ścieżką i kładzie nacisk na damskie oblicze Westeros. Sojusz przybyszów zza morza z Dorne i Wysogrodem to przecież w całości kobiecy układ, a dodając do tego jeszcze Yarę Greyjoy i Cersei mamy już do czynienia z niemal wewnętrzną sprawą płci pięknej. No dobrze, paru mężczyzn się tam zaplątało, ale zauważcie, że dwóch, którzy mieli w tych sojuszach poważny udział, jest eunuchami – kto mógł przewidzieć taki kryzys męskości na początku tej historii?
W tej sytuacji Jon ze swoim królowaniem na Północy stał się niemal rodzynkiem na mapie stref wpływów w Siedmiu Królestwach. A i niewykluczone, że sytuacja się tu zmieni, wszak Littlefinger chyba zdołał zasiać ziarenko wątpliwości w głowie Sansy – jej rola tutaj na pewno się jeszcze nie skończyła. Podobnie zresztą jak całej Północy, która po uporaniu się z pewnym bękartem ma teraz przed sobą poważniejsze wyzwania. Jak zapewniają pogodynki z Westeros, zima wreszcie nadeszła, a wraz z nią spodziewany jest najazd niezbyt żywych gości zza Muru. W tej sytuacji każda pomoc będzie mile widziana i mniejsza z tym, że pod względem charyzmy przywódcę bije na głowę dziesięciolatka. Jon Snow ma po swojej stronie inne atuty.
No właśnie, przecież potwierdzenia doczekała się najsłynniejsza fanowska teoria, czyli R+L=J! I choć był to naprawdę duży zwrot akcji, to wątpię, by kogoś on szczególnie zdziwił. Takie czasy. Znacznie ciekawsze od samej tej sytuacji mogą więc być jej konsekwencje. Potencjalne konflikty, sojusze i rozwiązania można teraz mnożyć, a wszystkie da się jakoś uzasadnić. Nie skłamię, mówiąc, że żaden z dotychczasowych sezonów nie zapowiadał się równie ekscytująco jak najbliższy. Niewiadomych jest dużo, bohaterów po raz pierwszy od dawna nieco mniej – nic tylko rozsądnie ich porozstawiać na planszy.
Oby się to twórcom udało, bo choć na razie tylko chwalę ten finał, nie obyło się w nim bez paru zgrzytów. Kilka postaci zaliczyło typowe dla "Gry o tron" w porywach minutowe występy, tylko po to, by zaznaczyć swoją obecność. Czy to Sam wreszcie przybywający do Cytadeli, czy Melisandre i Davos, których konflikt zakończył się pozbyciem kapłanki z rozgrywki. Mam nadzieję, że tylko na jakiś czas, bo jak się zastanowić, to ta bohaterka została niemal pominięta w tym sezonie. Zrobiła swoje na początku, a potem zniknęła w tłumie, jakby twórcy nie wiedzieli co z nią począć. Szkoda byłoby marnować jej potencjał.
Trzeba wspomnieć o jeszcze jednej istotnej kwestii, a więc o Aryi, która na dobre rozpoczęła likwidacje celów ze swojej listy. Przyznaję, że jej nagłe pojawienie się trochę mnie zaskoczyło (wcześniej jej wątek rozwijał się w takim tempie, że przyspieszenie wywołuje teraz szok) i choć pozbycie się kilku Freyów było satysfakcjonujące, to trochę obawiam się tego, co będzie dalej. Oby twórcy nie poszli na łatwiznę i nie przerzucali bohaterki z punktu do punktu, każąc jej tylko zmieniać twarze i mordować kolejnych ludzi. Wiem, że możliwość łatwego przeniknięcia dziewczyny w dowolne miejsce znacznie ułatwia scenarzystom robotę, ale znajcie umiar, panowie. Proste zabijanie wszystkich jak leci byłoby nudne.
To jednak kwestia, którą można odłożyć o rok – na ten moment wypada się cieszyć z finału, który był naprawdę satysfakcjonującym przeżyciem i przez większość czasu nie pozwalał się nudzić. Podobnie można w skrócie podsumować cały szósty sezon, który zapamiętamy z kilku szczególnych momentów i solidnego poziomu, jaki prezentował przez cały czas. Widać wreszcie, że ta historia zmierza w konkretnym kierunku, a wyglądanie, czy górą będzie krew i ogień, czy chłód i śmierć znów zapowiada się pasjonująco.