"Glee" (3×07): A miało być tak pięknie
Marta Rosenblatt
2 grudnia 2011, 12:15
Obejrzałam "I Kissed a Girl" trzykrotnie i nadal nie wiem co o nim sądzić. Dobra wiadomość jest taka, że za każdym razem moje odczucia po obejrzeniu tego odcinka łagodniały.
Obejrzałam "I Kissed a Girl" trzykrotnie i nadal nie wiem co o nim sądzić. Dobra wiadomość jest taka, że za każdym razem moje odczucia po obejrzeniu tego odcinka łagodniały.
Najpierw były złość i rozgoryczenie. Potem rozczarowanie mieszało się ze smutkiem. Na koniec przyszła refleksja – może nie było aż tak źle? Może znów za dużo sobie wyobrażałam? Wydaje mi się jednak, że po ostatnim odcinku miałam prawo oczekiwać czegoś więcej.
Dziury w scenariuszu
Jak "Mash Off" był dynamiczny i pełen emocji, tak w "I Kissed a Girl" często siadało tempo. Kiedy? Ano na przykład przy scenach z Sue. Zgoda, powrót do pamiętnika Sue to strzał w dziesiątkę. Władimir Putin w "Sue's Booty Call" to mistrzostwo, ale tak poza tym to coś nie zagrało. Może cały pomysł podebrania trenerce Beiste faceta jest do bani? Nie mam na myśli aspektu moralnego – Sue nigdy nie przejmowała się takimi drobnostkami jak moralność. Jednakże ten wątek jest po prostu nudny. Akcje Sue w 1. sezonie były zabawne i błyskotliwe. Niestety od 2. sezonu wyraźnie widać, że scenarzyści nie mają pomysłu, jak sensownie poprowadzić jej wątek.
Jeżeli mówimy już o nieudolności scenarzystów, to jedno słowo: Quinn. Moje nadzieje na to, że zagubienie tej postaci jest zamierzone, maleją z każdym odcinkiem. Do tej pory nie rozumiem, czy zaproponowanie seksu Puckermanowi wynikało bardziej z samotności i zagubienia, czy z jakiś problemów psychicznych. A może Quinn naprawdę zapragnęła mieć nowe dziecko? Z tego co pamiętam z poprzednich sezonów zawsze była zagubiona. Dusiła się w swojej roli popularnej pomponiary. Podświadomie chciała wyrwać się z Ohio, nawet zazdrościła Rachel jej planów i marzeń. W 2. sezonie scenarzyści kompletnie dali ciała. Quinn sprawiała wrażenie jakby cała ta sprawa z dzieckiem w ogóle jej nie obeszła, teraz scenarzyści "obudzili się" i próbują nadrobić cały sezon. Niestety brak w tym wszystkim płynności.
Skoro jesteśmy przy Quinn, nie sposób nie wspomnieć o Pucku. Fajnie, że umie obliczyć pierwiastek kwadratowy (co prawda nie mam pojęcia, jak u licha wykorzystuje równanie kwadratowe w księgowości) i w ogóle świetnie zachował się w całej tej sytuacji z Quinn, ale jakoś trudno mi uwierzyć w tego dojrzałego Puckermana. Oczywiście fakt, ze został ojcem, mógł zmienić jego postrzeganie świata, ale w jego wielką miłość do Shelby nie uwierzę. Ciekawa jestem, jakie zamiary mają scenarzyści wobec tej "pary", bo chyba nie happy end?
Kolejnym wątkiem, który zamiast ekscytować nudził, były wybory. Zarówno te szkolne jak i te do kongresu. Trudno było oczekiwać, że wygra Kurt – jeszcze nie tak dawno był permanentnie gnębiony. Jego wzruszająca mowa o przeciwdziałaniu przemocy w szkole raczej mało kogo poruszyła. Zwłaszcza, że jego oponentka jest popularną blond-cheeroską i obiecywała darmowe słodycze. Cóż, takie jest życie. Plus za realizm. A "prawdziwe" wybory? Szczerze mówiąc, nawet nie zastanawiałam się kto wygra. Zwycięstwo ojca Kurta przyjęłam więc obojętnie. Start Sue w wyborach uważałam od początku za wymuszony – wszak Sue knuć musi, a ileż można walczyć z chórem w szkole?
Święto dla fanek Santany odwołane
Skoro ponarzekałam na wszystkie poboczne wątki, czas ponarzekać na ten główny, a mianowicie coming out Santany. Jak napisałam na początku miałam ogromne oczekiwania i nadzieje związane z tym odcinkiem. Wiem, że nie tylko ja. Wszyscy na "branżowych" forach amerykańskich (i nie tylko) odliczali dni do tego odcinka. Apetyt wzmógł świetny poprzedni odcinek i tygodniowa przerwa spowodowana Świętem Dziękczynienia.
Niestety "I Kissed a Girl"" nie było żadnym świętem dla fanek Santany. Tym bardziej dziękczynienia. Bo dziękować scenarzystom (a raczej jednemu -Ryanowi Murphy'emu) nie ma za co. Chyba że czysto ironicznie: dziękuję za spartaczenie tak ważnego dla niektórych dziewczyn wątku. Prawdę mówiąc, podejrzewałam, że coś pójdzie nie tak – lampka ostrzegawcza włączyła mi się, kiedy dowiedziałam się, jaki tytuł będzie nosił ten odcinek. Na dźwięk piosenki Katy Perry aż się wzdrygnęłam. Przyznam szczerze, że mam na nią alergię.
To nie jest zła piosenka. Jest bardzo melodyjna i o niebo lepsza od tej kiepścinzy, którą teraz Katy bombarduje nas w radiu. Występ wypadł bardzo przyjemnie, była zabawa, a przedtem bardzo fajna scena, kiedy dziewczyny obroniły Santanę przed palantem oferującym jej "sprowadzenie na właściwą drogę" (Quinn przytulająca S. na koniec przypomniała mi, że one przecież kiedyś były przyjaciółkami – kolejna dziura w scenariuszu). Jednak na Zeusa, ten tekst! Jeżeli ktoś ma kłopoty z językiem "lengłicz" albo z tym, "co poeta miał na myśli", spieszę wyjaśnić – to nie jest piosenka o lesbijkach. Owszem, kiedy Rachel śpiewała "mam nadzieję, że mój chłopak nie ma nic przeciwko" miało to pewien sens, ale słowa "pocałowałam dziewczynę, ale to nie znaczy, że się zakochałam" w ustach Santany to totalna porażka.
Rozumiem, że twórcy musieli znaleźć jakąś fajną, skoczną melodię, w której wszystkie dziewczyny pokazywałyby "girl power", ale czy naprawdę musiała być to ta nieszczęsna piosenka? Zgoda, popkultura ma swoje prawa, zgoda, heterycy i tak nie zwrócą na to uwagi – przecież w tekście jak byk jest "pocałowałam dziewczynę", czego jeszcze te lesbijskie jęczybuły by chciały? Przecież producenci dali dwie piosenki wyoutowanych lesbijek "Constant Craving" K. D. Lang i "I'm the Only One" Melissy Etheridge. Może po prostu gdyby Santana zaśpiewała jakieś porządne solo było by inaczej? To miał być jej odcinek, a nawet nie było jej dane zaśpiewać samej. "Constant Craving" wypadło dobrze, ale aż prosiło się o jakąś rzewną pieśń po gorzkim coming oucie przed babcią.
Muzycznie prawie na piątkę
Poziom muzyczny oceniałabym na piątkę, gdyby nie koszmarna wersja "Girls Just Want to Have Fun". Wiem, że to miała być wzruszające, ale bardziej wzruszyła mnie twarz Santany niż ten muzyczny koszmarek. Dużo lepiej poradził sobie Noah w "I'm the Only One". Oryginał rządzi i raczej trudno go przebić, ale Puck już dawno pokazał, że ma pazur i w rockowych piosenkach radzi sobie całkiem nieźle – chociażby w ostatnim odcinku, kiedy wykonywał piosenkę Van Halen. Kurt i Blaine wypadli przesłodko w swoich sweterkach, tak słodko, że mogłabym się rozpłynąć – na szczęście zjadliwy komentarz Santany sprowadził mnie na ziemię. Niespodziewanie udało mi się jednak znaleźć pozytywy ostatniego odcinka.
Wróćmy jednak do narzekania i przeanalizujmy "wyjście z szafy" Santany, czyli to, o czym miał być tak naprawdę ten odcinek. Po pierwsze i najważniejsze, cały ten comig out to jedna wielka ściema – jak inaczej nazwać scenę, w której Santana oznajmia chórom, że powiedziała o wszystkim rodzicom, którzy przyjęli to dobrze? To na to czekałyśmy te dwa lata? Naprawdę? Zamiast tego mieliśmy scenę z babcią. Nie wiem co, ale coś tam się nie zgrało. Na pewno nie była to Naya Rivera, która po raz kolejny zagrała/wyglądała świetnie ("I love girls the way that I'm supposed to feel about boys" oglądałam chyba ze trzydzieści razy).
Może brakowało w tym wszystkim Brittany? Jej wsparcia? Mam wrażenie, że w przypadku Kurta i Blaine'a twórcy bardziej się postarali. Santana i Brittany niby są oficjalnie razem, a zachowują się bardziej jak przyjaciółki niż para. Zwłaszcza po stronie Brittany zauważam mało zaangażowania. To ona powinna wspierać Santanę najbardziej w tym czasie. Jedynym jej wkładem w coming out Santanty było (słodkie, to prawda) "She is normal" podczas utarczki z kapitanem drużyny rugby, ale jak na jej dziewczynę to zdecydowanie za mało. Zresztą nie oszukujmy się, gdyby reżyser dał nam choć jeden porządny pocałunek (tytuł do czegoś zobowiązuje) między dziewczynami, wszystkie te grzeszki poszłyby w niepamięć. A tak? Jeden buziak w policzek do kamery jak na te dwa lata oczekiwań to kpina. Zwłaszcza jeżeli porównać to ze scenami innej homoseksualnej pary – Kurta i Blaine'a.
Mój przydługi wywód był głównie opisem mojego rozczarowania i niedosytu. Niestety trudno mi zachować obiektywizm i przez pryzmat rozczarowania coming outem oceniam cały odcinek. I za to pewnie dostanę niezłe cięgi w komentarzach.
Po części pewnie słusznie, gdyż jeszcze nie tak dawno nie wiadomo było w ogóle, czy Santana okaże się lesbijką i czy będzie z Brittany. Teraz obie dziewczyny oficjalnie są razem, Santana wyrasta na czołową postać "Glee", a ja marudzę. Może zadziała zasada: daj komuś palec, a weźmie całą rękę?