Emmy 2016: Moje nominacje dla miniseriali
Marta Wawrzyn
19 czerwca 2016, 11:34
"Fargo"
Jeszcze jesienią obstawiałabym, że "Fargo" bez problemu dostanie kolejną Emmy, ale teraz widać, że w kategorii "Najlepszy serial limitowany" będzie ogromna konkurencja. Noah Hawley i jego ekipa mają więc duże szanse, ale z pewnością nie mają zwycięstwa w kieszeni. I to mimo że 2. sezon "Fargo" uważany jest za równie dobry co pierwszy.
A ja wręcz postawiłabym go jeszcze wyżej niż pierwszy. Dlaczego? Dlatego, że oprócz przecudnej symfonii bieli śniegu z makabrą w czerwieni zagrało tu całe mnóstwo innych elementów. 2. sezon "Fargo" to i wciągająca historia, rozwijająca się w coraz bardziej szalonych kierunkach, i wnikliwe studium natury ludzkiej, i kawał prawdy o zaściankowej Ameryce, i kilka bardzo emocjonalnych wątków – spośród których teraz najlepiej pamiętam Lou Solversona i jego cichy dramat – i wspaniały klimat retro, i Ronald Reagan, i na dokładkę jeszcze wizyty kosmitów, które jakimś cudem dobrze tu pasowały.
Przepiękne zdjęcia, ścieżka dźwiękowa, której słucham do teraz, niesamowita obsada i perfekcyjnie napisana historia – trudno wskazać coś lepszego niż 2. sezon "Fargo".
"Kto się odważy"
Nie sądzę, żeby miniserial Davida Simona, opowiadający o burzy, która się rozpętała w Yonkers w stanie Nowy Jork, po tym jak ogłoszono projekt budowy domów dla czarnoskórej biedoty w "białej" dzielnicy, wygrał w tym roku Emmy. Ale na pewno nie można powiedzieć, że ta nagroda mu się nie należy. Reporterskie zacięcie, z którym twórca "The Wire" opowiada kolejne historie, raz jeszcze sprawdziło się na ekranie.
"Kto się odważy" to i zapadający w pamięć portret podzielonej rasowo Ameryki – wcale nie tak odległy od tego, co obserwujemy dziś – i mocna historia młodego polityka, który postanowił zrobić to, co uważał za słuszne, i emocjonalny dramat polityczny, w którym chodzi "o coś". Widać, jak ogromny research zrobiła ekipa Simona, ale serial w żadnym razie nie sprowadza się do referowania prawdziwych wydarzeń. Działa dzięki małym historiom zwykłych ludzi, działa dzięki temu, że potrafi oddziaływać na emocje i że ma w głównej roli Oscara Isaaca.
Nie pamiętam, kiedy jakikolwiek polityk wywołał u mnie tyle pozytywnych odczuć, co walczący młody burmistrz Nick Wasicsko. Liczę na to, że przynajmniej Isaac dostanie za swoją rolę Emmy.
"American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona"
Nie do końca się zgadzam z obecnością "American Crime Story" – podobnie zresztą jak "American Horror Story" czy "Fargo" – w tej kategorii, ale oto jest. I skoro nic z tym nie zrobię, wypada tylko oznajmić to co oczywiste: dzięki telewizji FX kategoria miniserialowa stała się w ostatnich latach szalenie mocna i prawdziwe miniseriale przegrywają, bo z tym, co robi FX, nie tak łatwo wygrać. "American Crime Story" niewątpliwie jest w tej kategorii faworytem i nie zdziwię się, jeśli Ryan Murphy rzeczywiście nagrodę dostanie.
I jeśli pominąć absurd, polegający na tym, że 10-odcinkowe sezony antologii rywalizują ze znacznie skromniejszymi produkcjami jak "Kto się odważy", praktycznie odbierając im szanse, to z pewnością nie jest tak, że "American Crime Story" na docenienie nie zasługuje. Wręcz przeciwnie, to serial bez mała doskonały, który zasługuje na wszystkie nagrody tego świata, nieważne w jakiej kategorii.
Ryanowi Murphy'emu i jego ekipie udało się sprawić, że ludzie znów, po ponad 20 latach, przeżywali emocje związane z jednym z najważniejszych procesów w historii Stanów Zjednoczonych. Historię, którą kiedyś na żywo obserwowała nie cała Ameryka, a wręcz cały świat, po latach znów zamieniono w emocjonujący teatr, żywo komentowany odcinek po odcinku.
"American Crime Story" to serial świetnie napisany, genialnie wręcz zagrany, perfekcyjnie zrealizowany i pełen zadziwiająco prawdziwych emocji. To serial, który po latach oddał wszystkie zasługi Marcii Clarke, robiąc z niej wręcz bohaterkę, a do tego przypomniał Ameryce, gdzie teraz jest O.J. Simpson, skąd się wzięli Kardashianowie i jak to jest, kiedy prawo nie sięga gwiazd. To serial rozbuchany i spektakularny, momentami porządnie przesadzony, ale jednocześnie zrobiony na tyle uczciwie, na ile da się zrobić produkcję fabularną, opartą na prawdziwej historii.
Choć moim zdaniem produkcja Ryana Murphy'ego powinna rywalizować w kategorii "Najlepszy serial dramatyczny", uważam, że Emmy zdecydowanie jej się należy, i nie będę mieć pretensji, jeśli ją dostanie.
"London Spy"
A skoro jesteśmy przy skromnych produkcjach, które pewnie będą poszkodowane, bo FX pozgłaszało wszystkie swoje antologie jako seriale limitowane, to trzeba koniecznie wymienić "London Spy". Tak kameralnej, poetycznej, skupiającej się na ludziach historii szpiegowskiej nie widziałam chyba jeszcze nigdy na małym ekranie. Serial BBC ma literackie zapędy – i nic dziwnego, tworzył go pisarz, Tom Rob Smith – z którymi idealnie korespondują przepiękne zdjęcia, tworząc całość, której bardzo daleko do typowego thrillera z agentami w roli głównej.
"London Spy" to i niezwykła historia miłosna, i pełna emocji pogoń za prawdą, i gorzka opowieść o tym, jak brytyjski wywiad traktował gejów. Bardzo wiele z tego rzeczywiście zapada w pamięć, nie da się też przecenić kreacji Bena Whishawa, który znów miał okazję zabłysnąć jako aktor w bardzo do niego pasującym repertuarze.
Nie spodziewam się, że "London Spy" cokolwiek wygra, ale nominacja byłaby przyjemnym zaskoczeniem.
"American Crime"
Kolejna serialowa antologia, której obecność w tym gronie wydaje się oczywistością. Mimo że to serial, którego w ABC nie ogląda prawie nikt. A przecież to, co tworzy John Ridley, wydaje się nie tylko tak po prostu dobre, ale i ważne. "American Crime" to serial zaangażowany, który ogląda się nie tylko ze względu na wyśmienite małe historie, ale też na to, jaki obraz społeczeństwa amerykańskiego prezentuje.
W 2. sezonie – moim zdaniem jeszcze lepszym od poprzedniego – przekonaliśmy się, jak niesprawiedliwie potrafi traktować różne dzieciaki amerykański system edukacji i jak łatwo może dojść do tragedii. Kiedy słyszymy o strzelaninach w szkołach w USA, zwykle wyobrażamy sobie jakiegoś szaleńca, otwierającego ogień do dzieci niczym zły bohater gry komputerowej. W "American Crime" tego nie ma, jest kameralna historia, w której emocje ciągle rosną. Nie dlatego, że ktoś jest szalonym mordercą, a dlatego, że szkoły nie rozumieją i nie chcą (bądź zwyczajnie nie mają czasu) rozumieć dzieciaków, które choć trochę odstają.
To, jak rozwijana jest historia poszukującego swojej tożsamości seksualnej chłopca, jest rzeczywiście imponujące. Przez cały sezon nawarstwiają się problemy i emocje, by w ostatnich odcinkach wybuchnąć z ogromną siłą, oskarżając przy okazji cały system. Oby wszystkie scenariusze tak konstruowano jak ten. A i aktorstwo pierwsza klasa.
"Korzenie"
Jeśli jakiś "prawdziwy" miniserial ma szansę tę kategorię wygrać, to są nim "Korzenie". Serial-legenda, który wydawał się nieco zbyt staromodny, żeby mógł ponownie zainteresować miliony widzów. A jednak telewizji History udało się stworzyć produkt nowoczesny – momentami pełen rozmachu, a momentami zaskakująco wręcz intymny – zachowując przy tym klimat oryginału. Kunta Kinte w tej wersji jest niesamowicie wielowymiarowym i zaskakująco głębokim bohaterem, którego odczucia są jeszcze ważniejsze od epickiego rozmachu całej historii. A tego też tu nie brak.
Nowe "Korzenie" dla Amerykanów muszą być jeszcze większym kubłem zimnej wody niż oryginał, bo pełno tu naturalistycznych wręcz scen, które z przerażającą drobiazgowością pokazują, jakim koszmarem pod każdym względem było niewolnictwo. Widzowie zmuszeni są spędzać mnóstwo czasu w głowie głównego bohatera, a serial potrafi ich potraktować z pełną brutalnością.
To adaptacja, która błyszczy pod każdym względem. Opowiadana historia wciąga i wywołuje emocje, aktorzy nie zawodzą w swoich rolach (mnie w szczególności wpadł tu w oko Forest Whitaker), a całość ma mocny wydźwięk. Tak właśnie powinno robić się remake'i.
"Nocny recepcjonista"
Na deser zostawiłam brytyjską perełkę, skierowaną do miłośników szpiegowskiej elegancji i pięknych oczu Toma Hiddlestona. "Nocny recepcjonista" to bardzo przyjemny, wspaniale zrealizowany serialowy blockbuster – taki w sam raz na kilka letnich wieczorów – i pewnie dlatego niczego nie wygra. Ktoś uzna, że można to było pokazać inaczej, wyciągnąć z tej historii więcej głębi i zaprezentować więcej warstw. I oczywiście – można było.
Ale też serial bardzo dokładnie wie, czym chce być – rozrywką na najwyższym poziomie – i trudno mieć do niego o to pretensje. Serialowy "Nocny recepcjonista" ma wciągać, czarować ładnymi widokami, zachwycać pojedynkami aktorskimi i przy okazji tylko przemycać trochę prawdy o współczesnym świecie (ale w żadnym razie nie zanudzać nią widzów). Ma po prostu być Bondem z małego ekranu – i nim jest.
Tom Hiddleston po występie w "Nocnym recepcjoniście" faktycznie ma szansę zostać agentem 007, ale serial dał też wiele okazji do zabłyśnięcia Hugh Lauriemu i Olivii Colman, która z kolei spokojnie mogłaby zagrać nową M. W ciągu zaledwie sześciu odcinków Brytyjczykom udało się wykreować ogromny hit, który Emmy pewnie nie dostanie, ale i tak zrobi karierę na całym świecie.