Pazurkiem po ekranie #125: Kociaki walczące
Marta Wawrzyn
17 czerwca 2016, 19:33
Przekraczanie kolejnych granic socjopatii w "UnReal", wbijanie kłów w "Penny Dreadful", testowanie możliwości w "Preacherze" i na dokładkę jeszcze porządna bitwa w "Outlanderze". To był bardzo udany tydzień! Tylko uwaga na spoilery.
Przekraczanie kolejnych granic socjopatii w "UnReal", wbijanie kłów w "Penny Dreadful", testowanie możliwości w "Preacherze" i na dokładkę jeszcze porządna bitwa w "Outlanderze". To był bardzo udany tydzień! Tylko uwaga na spoilery.
Dzisiejszy przegląd wszystkiego zaczynamy od ogłoszenia parafialnego: w sezonie letnim przenosimy "Pazurka" na piątki, ponieważ w czwartki teraz piszę teksty newsweekowe i okazało się, że zwyczajnie się nie wyrabiam. Tydzień temu "Pazurka" nie było w ogóle. Wczoraj spędziłam większość dnia z fanowskimi teoriami dotyczącymi "Gry o tron", czego efekty znajdziecie tutaj. Nie wiem, co będzie za tydzień, ale mam nadzieję, że będziecie mogli już się przyzwyczaić do obecności Serialowej na portalu "Newsweeka". Na pewno my byśmy tego chcieli.
Tymczasem w tej drugiej rzeczywistości sporo się zmieniło, przede wszystkim dzięki paniom z "UnReal", które stały się dla mnie najważniejszym punktem serialowego tygodnia. Nie mogłoby być inaczej, skoro mamy tu do czynienia z osobami, które potrafią wszystko, nawet wystrzeliwać piłki ping-pongowe z waginy. Po dwóch odcinkach "UnReal" stało się dla mnie poważnym kandydatem do tytułu najlepszego serialu lata 2016, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że lato dopiero się rozpoczyna. Ale takiego cynizmu, tak ostrych dialogów i tak dobrze napisanych niejednoznacznych postaci kobiecych raczej nie zobaczycie nigdzie.
Absurdalna momentami fabuła właściwie mi nie przeszkadza – chcą produkować dwie wersje programu, to niech produkują! – bo to akurat ma tu najmniejsze znaczenie. Mama z tatą poszli już całkiem na noże, a tymczasem Rachel zrobiła straszną głupotę i w efekcie ma teraz nowego szefa, który wygląda trochę jak ten nieszczęśnik z drugiej połowy sezonu "Muppetów". I pewnie tak samo skończy.
Wydaje się, że znów udało się zebrać ciekawą i zadziwiająco sympatyczną ekipę dziewczyn z "Everlasting". Nawet mała rasistka w bikini z flagą Konfederacji okazała się zadziwiająco przyzwoitym dziewczęciem, kiedy tylko dowiedziała się, kim jest kawaler. Oczywiście, przede wszystkim ta dziewczyna jest typową hipokrytką, niemniej jednak zestawienie jej z czarnoskórą aktywistką i dodanie do tego miksu jakiejś tajemniczej "terrorystki" zapowiada wybuchowy sezon. Nawet jeśli niekoniecznie byśmy ekscytowali się "Kawalerem do wzięcia", prawdopodobnie znów damy się wciągnąć w walki tych kociaków – czyli tak naprawdę fajnych, inteligentnych dziewczyn, z których producenci będą próbowali zrobić histeryczki i idiotki.
Wyraźnie do końca zbliża się "Penny Dreadful", które pozwoliło Potworowi znaleźć szczęście, a Vanessie zorientować się, kim jest jej ukochany. Poetyczne rozmowy przeplatały się z emocjonalnymi wydarzeniami, a bohaterowie odważniej niż kiedykolwiek wychodzili przeznaczeniu naprzeciw. W Vanessę wbił swoje kły Drakula, a ja wciąż widzę w nim doktora Słodziutkiego i wciąż nie mogę oprzeć się myśli, że może nie byłoby aż tak źle, gdyby ta piękna para mogła żyć długo i szczęśliwie. To złudne, wiem, niemniej jednak ten konkretny Drakula nie tylko ma w sobie coś magnetycznego, ale też wydaje się być szczery w swoich zamiarach. No, niektórych swoich zamiarach.
Feministyczna rewolucja Lily weszła w tym tygodniu na dość irytujący poziom, który wyznaczały przemówienia wygłaszane na stołach i obcinanie rąk facetom, niemniej jednak wystarczyło ją zobaczyć w sali tortur w Bedlam, by znów zacząć z nią sympatyzować. Znudzony Dorian Gray i zakochany Victor Frankenstein wspólnymi siłami postanowili zrobić z Lily "porządną kobietę", co chyba nie tylko we mnie wywołuje chęć obcięcia im czegoś więcej niż tylko rąk. Choć oczywiście prawdą jest to, co Dorian powiedział o rewolucjach. Są rozczarowujące.
"Outlander" stał się historią wojenną, taką, w której jest miejsce i na bohaterskie wyczyny – brawo, Dougal! – i nieoczekiwane, napawające autentycznym smutkiem śmierci. Ale przede wszystkim chciałabym zatrzymać się na moment nad poprzednim odcinkiem, w którym nieźle odmalowano zespół stresu pourazowego na przykładzie Claire.
Serial wyspecjalizował się w prezentowaniu w szczery, odarty z lukru sposób trudnych tematów, a mnie wciąż jeszcze zadziwia to, jak dobrze to pasuje do całej reszty. Ani przez moment nie ma wrażenia, że ktoś tu coś próbuje nam wcisnąć na siłę albo nas wyedukować w jakimś zakresie. Nie, to po prostu kawał prawdziwego życia – niezależnie od tego, czy w serialu rodzi się martwe dziecko, czy ktoś wariuje na dźwięk strzałów, zawsze wśród widzów znajdzie się ktoś, kto powie, że dokładnie to czuł, kiedy jemu coś podobnego się przytrafiło. I za to właśnie szacun. A Angusa naprawdę żal.
"Preacher" po trzech odcinkach jest tak samo kozacki jak na początku i właściwie nie przeszkadza mi to, że serial dopiero zaczyna dokądś zmierzać. W takiej dziurze w Teksasie jak ta serialowa mogłabym siedzieć bardzo długo i nie odczuwać znudzenia – przynajmniej dopóki byłby bar, a nim ludzie mówiący z południowym akcentem. Tu mam pewne zastrzeżenia do Dominica Coopera – który niby próbuje zaciągać jak rednecki, jednak bardzo rzadko idzie na całość – ale za to prześwietnie wypada Ruth Negga, która wcale nie wychowywała się w żadnym Teksasie, tylko w Irlandii.
Prawdziwym skarbem pozostaje Joseph Gilgun, do którego należą najlepsze komediowe sceny. Jak ta, w której Jesse testował na nim swoje moce. Albo ta, w której dwaj panowie z Nieba znów go odnaleźli. Albo ta, w której Cass wyszedł na słońce. Serialowy "Preacher" póki co pozostaje rozrywką raczej lekką, niesamowicie klimatyczną i wystarczająco szaloną, bym w poniedziałki przedkładała go nad "Grę o tron". Ale na pewno przyspieszenie w tym momencie by mu nie zaszkodziło.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!