Emmy 2016: Moje nominacje dla seriali komediowych
Marta Wawrzyn
11 czerwca 2016, 12:25
"You're the Worst"
Nie ma lepszej i bardziej prawdziwej – pomimo mocnego przerysowania – komedii o współczesnych związkach niż "You're the Worst". Dwójka pełnych specyficznego uroku związkofobów już w pierwszym sezonie bardzo mnie ujęła, ale dopiero drugi sezon pokazał, że serial Stephena Falka to coś więcej niż tylko komedia o najbardziej egoistycznym pokoleniu, jakie kiedykolwiek zasiedlało planetę Ziemia.
W drugim sezonie na czoło wybił się wątek depresji Gretchen – piorunująco mocny i świetnie zagrany przez Ayę Cash. Serial nigdy nie zapomniał, że jest komedią, ale odwaga i szczerość, z jaką zmierzył się z jednym z najtrudniejszych tematów, jakie można sobie wyobrazić, jest imponująca.
I wydaje się, że na tym nie koniec. Podczas gdy relacja Jimmy'ego i Gretch dalej będzie ewoluować, w tle będziemy mieć nowe związki, ciąże, dzieci i potężną dawkę życiowego pogubienia. Nawet ci, którzy, wydawałoby się, mają wszystko rozgryzione i dobrze wiedzą, czego chcą, zaczynają się okazywać bardziej skomplikowani.
Choć "You're the Worst" uwielbiam od pierwszej chwili – za cynizm i jakże potrzebną szczerość – nie przypuszczałam, że zrobi się z tego jedna z najlepszych komedii o trzydziestolatkach, jakie kiedykolwiek powstały. A wszystko wskazuje na to, że właśnie tak się stanie.
"Jane the Virgin"
Ciekawa jestem, co "Jane the Virgin" powinna zrobić, żeby załapać się na nominację do Emmy. Zmienić nazwę na "Modern Family"? Nominacji nie było w zeszłym roku – widać szanownym nominującym wyszło, że za wysokie progi – i w tym też pewnie nie będzie. Inteligentna, momentami mocno odjechana zabawa telenowelą nie ma prawa trafić do tych państwa, bo oni od lat myślą tymi samymi schematami.
A trzeba powiedzieć, że drugi sezon na docenienie zasługuje co najmniej tak jak pierwszy. Formuła nie wyczerpała się nic a nic, "Jane the Virgin" wciąż i niesamowicie bawi absurdalnymi pomysłami, i zwyczajnie wciąga, bo na jakimś poziomie jest telenowelą, a nie tylko jej parodią. Ale nawet gdybyśmy doceniali tylko elementy komediowe – nie zwracając zupełnie uwagi na to, jak serial rozwija swoje postacie albo jak dobrze opanował sztukę tworzenia cliffhangerów – produkcja CW byłaby w absolutnej czołówce.
Zwłaszcza Rogelio (Jaime Camil, który nominację jako aktor drugoplanowy po prostu dostać musi) przechodził samego siebie, a to zamieniając się w Dona Juana Drapera, a to podróżując w czasie i ratując feministki przed brakiem miłości, a to zmieniając pewną żarówkę. To, co wyprawia ta postać i ten aktor, praktycznie jest serialem w serialu. Wątpię, żeby jakiekolwiek grono, które zwie się szacownym, to doceniło – ale zawsze można pomarzyć.
"Transparent"
Kameralna historia rodzinna Jill Soloway miała nominację do Emmy rok temu i w tym roku pewnie też jej nie zabraknie. W końcu drugi sezon nie był słabszy od pierwszego – "Transparent" wciąż wydawał się świeży i oryginalny, historia Maury/Morta wciąż przykuwała uwagę, a i od reszty tej barwnej zgrai egoistów nie dało się oderwać oczu. Od charakterystycznej stylistyki rodem z filmów z festiwalu Sundance, przez naturalną chemię w dosyć przecież dużej obsadzie, aż po sam fakt, że mamy tu do czynienia z osobistą historią – "Transparent" to coś niezwykłego.
Nawet gdyby tę niezwykłość sprowadzić tylko do wątku rodzica transseksualisty z wszystkimi tego implikacjami – a nie da się tego zrobić, bo skrzywdzilibyśmy innych bohaterów, których życie i problemy nie sprowadzają się do tego, że ich ojciec/mąż przebiera się za kobietę – byłby to serial wielki. W drugim sezonie zgrabnie wpleciono jeszcze dość specyficzne pod każdym względem retrospekcje z Berlina, z matką Maury/Morta w roli głównej. I to też okazało się strzałem w dziesiątkę.
"Transparent" robi i mówi rzeczy, których nigdy nie zobaczycie w klasycznych sitcomach, jak "Modern Family". Czas to docenić – nagrodą Emmy, a nie tylko nominacją.
"Unbreakable Kimmy Schmidt"
Jedna z niewielu obecnie komedii, w której bardziej niż o fabułę chodzi o żarty. Co ją łączy z "30 Rock" – też Tiny Fey. Ale to nie jest drugie "30 Rock", "Unbreakable Kimmy Schmidt" jest serialem dziwniejszym, jeszcze bardziej absurdalnym, chętnie udającym się w surrealistyczne podróże, a przy tym nie zapominającym o dostarczaniu emocji i rozwijaniu swoich bohaterów. Zwłaszcza teraz, po drugim sezonie, widać, że to, co zobaczyliśmy przed rokiem, było zaledwie wstępem.
Świetnych żartów – które często komentowały czy to sprawy społeczne, czy to politykę, czy popkulturę – było w tym sezonie zatrzęsienie. Występy gościnne były jeszcze lepsze niż rok temu. Tina Fey w roli wiecznie pijanej terapeutki przebiła samą siebie w roli prokurator Marcii Clark. Jon Hamm pojawił się tylko na kilkanaście sekund, a i tak dał się zapamiętać. Carol Kane wreszcie dostała coś więcej do roboty. Tituss Burgess szalał w broadwayowskim stylu. Jane Krakowski przestała być Jenną Maroney.
A przede wszystkim świetna była Ellie Kemper, która wnosi do tego tyle serca, tyle uroku, tyle emocji, że naprawdę powinni jej już dać tę Emmy. Bo oto w drugim sezonie poznaliśmy kilka twarzy Kimmy, których do tej pory nie znaliśmy. Znikł gdzieś jej ciągły hurraoptymizm i zobaczyliśmy, co kryje się pod tą maską. Zaczęły się całkiem poważne rozmowy – o traumie związanej z porwaniem i życiem w bunkrze, ale też o matce, która odpuściła sobie szukanie córki.
I jakimś cudem serial pozostał jedną z najśmieszniejszych komedii, jakie teraz możemy oglądać.
"Mozart in the Jungle"
Wdzięczna komedia Amazona o nowojorskich muzykach z orkiestry i ich ekscentrycznym dyrygencie nie próbuje być "czymś więcej" – w czasach, kiedy wszyscy próbują. Mimo to podbiła serca dziennikarzy z Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej i zdobyła aż dwa Złote Globy w jednym rozdaniu, zaskakując licznych komentatorów, którzy nie tylko serialu nie widzieli, ale wręcz o nim nie słyszeli.
Liczę, że i Akademia Telewizyjna go dostrzeże, bo "Mozart in the Jungle" ma w sobie tyle świeżości i naturalnego wdzięku, że mógłby nimi obdzielić wszystkich dookoła. W drugim sezonie udało się zmieścić i meksykańską przygodę, i boje o przetrwanie, i mnóstwo różnych osobistych poszukiwań – a przy tym zachować bezpretensjonalność i przemycić opakowaną w popkulturowy papierek autentyczną miłość do muzyki klasycznej.
To nie jest serial wielki ani coś, co koniecznie musicie zobaczyć. Ale to serial na tyle świeży i oryginalny, że powinien zostać wzięty pod uwagę w rozdaniu Emmy.
"Master of None"
Wielu już próbowało być nowym Seinfeldem i zrobić dobry serial o niczym. Aziz Ansari chyba jest najbliżej sukcesu – prezentowane przez niego małe historie mają w sobie "to coś", są świeże, dobrze opowiedziane i oferują nam unikalne spojrzenie na świat. Które, tak się składa, jest zupełnie inne niż to znane z "Kronik Seinfelda", gdzie dominował cynizm, a w bohaterach eksponowano głównie to, co czyniło ich małymi, podłymi kreaturami. W granicach komediowego rozsądku oczywiście.
"Master of None" to komedia inteligentna, która w lekki i zazwyczaj przesympatyczny sposób porusza w tym samym stopniu tematy bardzo ważne co zupełnie bzdurne. Jej główny bohater to typowy wielkomiejski trzydziestolatek, który jeszcze nie znalazł swojej drogi – bo nie musiał – i tylko momentami się zastanawia, jak wiele zawdzięcza swoim rodzicom albo jak samotni potrafią być w Nowym Jorku ludzie starsi. Na co dzień zajmuje go smartfon, food trucki i rozmowy o niczym ze znajomymi. A także pewna dziewczyna, z którą rozpoczyna głębszy związek, co jednak nie odmienia jego życia na zawsze.
Redaktor Mateusz napisał kiedyś, że "Master of None" to komediowa Biblia trzydziestolatków, i trafił w dziesiątkę. Oglądając serial Aziza Ansariego, wiele razy miałam okazję poczuć, że to serial o mnie, moim świecie, moich znajomych. Tylko w znacznie sympatyczniejszej wersji.
"Veep"
Panowanie "Veepa" na gali Emmy rozpoczęło się rok temu – wcześniej już niepodzielnie panowała w swojej kategorii Julia Louis-Dreyfus – i jestem ciekawa, ile potrwa. Akademia Telewizyjna w kategorii "Najlepszy serial komediowy" w ciągu ostatnich dziewięciu lat nagrodziła trzy seriale – najpierw przez trzy lata nagrody do znudzenia dostawało "30 Rock", potem nadeszło jeszcze dłuższe, bo pięcioletnie, nie do końca zasłużone, panowanie "Modern Family". Rok temu zostało ono wreszcie przerwane i wszystko, co było do zgarnięcia, dostał "Veep".
I choć świetnych komedii powstaje teraz więcej niż kiedykolwiek, druga wygrana "Veepa" ani mnie nie zdziwi, ani nie zmartwi. Serial, który przez pięć sezonów właściwie nie miał słabych momentów, w tym roku jest na fali, jak nigdy wcześniej. Nowy showrunner postanowił nam chyba udowodnić, że potrafi robić to samo co Armando Iannucci – tylko jeszcze bardziej i mocniej – i udowodnił!
"Veep" jeszcze nigdy nie był tak ostry, cyniczny i błyskotliwy jak teraz. Julia Louis-Dreyfus jeszcze nigdy nie przekroczyła tylu granic – jej Selina jest kobietą okrutną i okrutnie zabawną jednocześnie. Żarty też są mocniejsze niż kiedykolwiek – widać im wyższe są stawki, tym bardziej skomplikowane stają się przekleństwa rzucane przez waszyngtońskich polityków.
O ile więc jestem za jak największą różnorodnością, o tyle "Veepowi" kolejnej Emmy nie odmówię, nawet kosztem innych świetnych komedii.