Kity sezonu 2015/'16 – seriale, które nas rozczarowały
Redakcja
10 czerwca 2016, 12:03
"Castle" – sezon 8
Andrzej Mandel: Miejsce "Castle" w kitach sezonu może niektórych zaskoczyć, ale fakt, że jeden z moich ulubionych seriali znalazł się w tym miejscu, nie jest przypadkowy. Showrunnerzy 8. sezonu "Castle" i dyrekcja ABC zrobili dużo, by właśnie tutaj znalazło się miejsce finałowego sezonu tego procedurala.
Najistotniejszym powodem jest oczywiście wszystko to, co działo się za kulisami serialu. Podchody pod 9. sezon bez Stany Katic – serialowej Beckett – były więcej niż żenujące. Zwolnienie osoby, której postać tworzyła klimat serialu było, łagodnie mówiąc, bardzo głupim pomysłem i nie miało prawa się udać. Efektem tych podchodów było olbrzymie oburzenie fanów i twórcy serialu Andrew W. Marlowe'a, a cała afera zakończyła się olbrzymim niesmakiem i szczęśliwym skasowaniem serialu.
Jednak nie tylko za kulisami decydowało się miejsce "Castle" w kitach. Scenarzyści zrobili bardzo dużo, by fan serialu zaciskał zęby z bólu, oglądając kolejne odcinki. Główny wątek prowadzony był bez pomysłu i bez konsekwencji, a zwroty akcji wyskakiwały niczym króliki z kapelusza.
Co gorsza, obniżył się też poziom dowcipu, który nigdy nie był może w "Castle" subtelny, ale trzymał pewien poziom. Z niezrozumiałych powodów showrunnerzy postanowili wtórnie zinfantylizować postać głównego bohatera, kompletnie ignorując jego dojrzewanie przez kilka lat. O straconych szansach w postaci gościnnych występów aktorów z "Firefly" nie wspomnę. Przy okazji – coś chyba jednak jest w "efekcie Summer Glau"…
"Arrow" – sezon 4
Bartosz Wieremiej: Ostatni sezon "Arrow" charakteryzowało szczególnie to, z jaką łatwością fabuła rozsypała się na niespójne kawałki. Niby próbowano opowiedzieć coś nowego. Niby walczono z przez większość czasu nowym przeciwnikiem – Damienem Darhkiem (Neal McDonough). Niby zapoznawano nas z magią. Niestety, za każdym razem wracano do starych, sprawdzonych i wadliwych pomysłów. Tu ukatrupienie burmistrza, tam kolejna mówka Olivera (Stephen Amell) skierowana do mieszkańców Star City, a za rogiem znowu ktoś sprzedaje bliskim jakieś nędzne kłamstewko.
Nawet wspomniany Darhk – przez większość czasu jakże przyzwoity przeciwnik – finalnie zwyczajnie zgłupiał. Na koniec, poza zamęczaniem widzów słówkiem "ciemność", postanowiono jeszcze zabawić się głowicami nuklearnymi na masową skalę. Przecież wszyscy wiedzą, że nuklearną apokalipsę da się powstrzymać przy pomocy łuku i kilku strzał.
"Scream Queens" – sezon 1
Mateusz Piesowicz: Aż trudno uwierzyć, że w jednym serialowym sezonie Ryan Murphy potrafił podpisać się pod dwiema tak różnymi produkcjami jak "American Crime Story" i "Scream Queens" – taki już jednak urok tego twórcy, że trudno przewidzieć, którą jego twarz akurat będzie nam dane zobaczyć. W przypadku "Scream Queens" było to niestety to brzydsze oblicze.
A zapowiadało się, że wcale nie będzie tak źle. Wszak serial z Emmą Roberts i Jamie Lee Curtis miał być połączeniem slashera z czarną jak smoła komedią, podlanym absurdalnym humorem wyśmiewającym gatunkowe schematy. Brzmiało to wszystko nieźle, a biorąc pod uwagę obsadę i twórców, którzy takimi mieszankami potrafią się bawić, szykowała się zwariowana serialowa przygoda. Rzeczywistość okazała się jednak bolesna – "Scream Queens" bliżej niż do błyskotliwego gatunkowego pastiszu ma do niestrawnej papki stworzonej z wybranych na chybił trafił elementów.
Ani nie straszy, ani nie śmieszy, ani nie intryguje, ale przede wszystkim ten twór zwyczajnie nudzi. Odkrycie tajemnicy zamaskowanego mordercy przestało być interesujące… właściwie to nigdy nawet nie zaczęło, bohaterki poza paroma dobrymi momentami irytowały swoim przerysowaniem, a całość była pozbawiona jakichkolwiek emocji. Zmusiłem się do obejrzenia do końca, ale przyznam szczerze, że finałowego zwrotu akcji nawet zbyt dobrze nie pamiętam – tak fascynujące to było. Szkoda, bo lubię serialowe eksperymenty i każda ich próba ma u mnie plusa już na początku, ale w tym przypadku na nim się skończyło.
"Kroniki Shannary" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: Bardzo szybko w czasie oglądania debiutanckiego sezonu "Kroniki Shannary" dochodzi się do etapu, w którym nic, co się dzieje na ekranie, człowieka nie interesuje. Obserwujemy Ziemię po zagładzie, a ponownie wszystkim zagrażają demony, ale i tak w samym centrum, zamiast zagrożenia kolejnym końcem świata, znajdują się problemiki raczej wypucowanej i naiwnej młodzieży w większości ze szpiczastymi uszami. Z jakiegoś powodu dużo też się spaceruje po lesie.
Nie wiem, czy słabość serialu MTV wynika z tego, że cała misja sprowadza się do uratowania drzewa – dobrze, że to nie puszcza. Może decyduje fakt, iż żaden z elementów – od dylematów z elfią koroną w tle po sceny walk – nie przekonuje. Niemniej, jeżeli przed premierą ktoś liczył, że serial MTV będzie choćby przyzwoity, to naprawdę musiał się rozczarować. O miłośnikach fantasy nie wspomnę…
Trochę szkoda, bo przynajmniej niektóre ledwo zarysowane elementy tego świata powstałego po upadku naszego mają odrobinę potencjału.
"Flesh and Bone"
Marta Wawrzyn: Miał być wielki hit, ostatecznie zrobiono z tego miniserial, który spokojnie można by puszczać studentom szkół filmowych jako przykład najbardziej nieudolnej próby imitacji ambitnej telewizji. I naprawdę przykro mi to mówić, bo bardzo na tę produkcję liczyłam z dwóch powodów: ponieważ tematyka baletu wydawała się świeża, a na dodatek "Flesh and Bone" tworzyła Moira Walley-Beckett, scenarzystka najlepszego prawdopodobnie odcinka w historii "Breaking Bad" (czyli "Ozymandiasa").
Oglądając ten tandetny koszmarek w trybie maratonu – dzięki, HBO GO! – nie mogłam się nadziwić, ile fatalnych pomysłów udało się tam upchnąć, jak niesprawiedliwie pokazano kobiety i jak skrzywdzono środowisko baletowe, sprowadzając je do strasznego stereotypu. Okropnych wątków namnożono tyle, że nie sposób je wyliczyć i nie sposób określić, co było najgorsze. Kazirodztwo? Morderstwo? Żul recytujący z namaszczeniem poezję? Przygoda z zakochaną w balecie rosyjska mafią? Dziewczyna zafascynowana striptizem? Chyba to ostatnie wygrywa – ostatnio w tak głupi i niesmaczny sposób potraktowano kobiety w "Showgirls". Ale ogólnie oglądając "Flesh and Bone", nie byłam w stanie uwierzyć, że coś takiego mogła o kobietach napisać kobieta – i zrobić to w stu procentach na poważnie.
By oddać sprawiedliwość – nie wszystko było tutaj złe. Ba, znalazło się parę powodów, dla których przebrnęłam przez całość. Fakt, głównym było to, że chciałam sprawdzić, jakie jeszcze okropieństwo wymyślą scenarzyści, ale przyjemna dla oka Sarah Hay i świetna choreografia też jakąś rolę odegrały. Wielka szkoda, że nikt nie powiedział Moirze Walley-Beckett, które wątki są zdrowo przegięte, bo niestety udało jej się popełnić najbardziej tandetny serial od czasu 2. sezonu "Detektywa". A gdyby z tego i owego zrezygnować, być może "Flesh and Bone" byłoby całkiem przyzwoitą produkcją.
"Luther" – sezon 4
Bartosz Wieremiej: Z niecierpliwością czekałem na powrót Johna Luthera (Idris Elba). Wydawało się nawet, że tylko jego obecność wystarczy, aby nowe dwie godziny broniły się same. Tym bardziej boli, że 4. sezon "Luthera" był aż tak przykrą i deprymująca pomyłką.
Dwa odcinki składające się na ten sezon mieszały niedopracowane wątki z dziwnymi pomysłami i przewidywalnymi zwrotami akcji. Sam morderca jak i śledztwo okazały się zastraszająco płytkie, a dodatkowo ten pierwszy poza niezłym początkowym wrażeniem później jedynie nudził. Jednak największą pomyłką była najzwyczajniej nieobecność i prawdopodobne uśmiercenie poza kadrem Alice Morgan. Próba zastąpienia jej Megan Cantor (Laura Haddock) musiała się nie udać, i to niezależnie od tego, z jak wątpliwego wytłumaczenia skorzystałby Neil Cross. Swoją drogą wybrał naprawdę źle.
To duża sztuka, aby tak szybko tak bardzo popsuć dobry serial. "Luther" dorobił się własnego gas leak year.
"Fear The Walking Dead" – sezon 2
Marta Wawrzyn: Serial, który jest tak nijaki, że jego producent po zakończeniu pierwszej części 2. sezonu biegał po mediach i tłumaczył się, czemu nie zrobił tego inaczej. Czemu "Fear The Walking Dead" nie jest takie jak "The Walking Dead". Ja przyznaję, że na początku się z tego faktu cieszyłam i oglądając 1. sezon, byłam w stanie znaleźć tu wiele rzeczy, które mi się podobały. Co być może było związane z tym, że pierwsze odcinki emitowano w czasie letniej posuchy, a być może rzeczywiście była w tym na początku jakaś świeżość.
Teraz to niestety jest tylko nudny spin-off "The Walking Dead". I wcale nie chodzi mi to, że akcja rozkręca się tutaj wolniej, a bohaterowie działają jak ludzie, a nie maszyny do zabijania. Pan tłumaczący się producent myśli, że na tym polega problem widzów z jego serialem – ale wcale tak nie jest. Problemem tutaj jest brak czegokolwiek interesującego, nieszablonowego, przykuwającego wzrok i nie dającego zasnąć. I nie mam tu na myśli kolejnej nawalanki z tysiącem zombiaków, mam tu na myśli jakieś rzeczywiście oryginalne pomysły, dylematy moralne, których gdzie indziej w takiej formie nie widziałam, zachowania bohaterów, które zwaliłyby mnie z nóg.
"Fear The Walking Dead" przegrywa bój o widzów, bo jest serialem szablonowym, standardowym i najzwyczajniej w świecie nudnym. Nie jest w stanie zainteresować mnie swoimi bohaterami ani przedstawić takich stawek, które by sprawiłyby, że czekałabym na kolejne odcinki. Dlatego je porzuciłam, zanim ten nieszczęsny półsezon zdążył się skończyć i nie zamierzam więcej się z tym męczyć. A rundka pana producenta po amerykańskich mediach utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że nic nie straciłam, nie obejrzawszy finału.
"Once Upon a Time" – sezon 5
Bartosz Wieremiej: "Once Upon a Time" w ostatnim sezonie to dwie historie, jeden wielki bałagan i zero przyjemności z oglądania. Postanowiono wykorzystać rzeczy, które chcieliśmy zobaczyć, ale zamiast opowiedzieć coś ciekawego, wybierano możliwie najgłupsze rozwiązania fabularne.
Część sezonu poświęcona mrocznej Emmie (Jennifer Morrison) nie dostarczyła najważniejszego, czyli naprawdę pochłoniętej przez ciemność panny Swan. Również Camelot ostatecznie nie zaoferował nam zbyt wiele i pożegnany został raczej bez żalu. Wątek zaświatów, Hadesa (Greg Germann) i odsyłania ludzi do niebios, piekieł czy gdzieś tam był z kolei wręcz tragiczny i niespójny, co najlepiej podsumowuje zgon Robin Hooda (Sean Maguire) czy losy Cory (Barbara Hershey).
Ciągle też nadużywano tych samych pomysłów – tu czyszczenie pamięci, tam mordowanie partnerów Reginy (Lana Parrilla) – a pewien dzieciak, co go bardzo nie lubię, znowu podejmował raczej durne decyzje.
"Z Archiwum X" – sezon 10
Michał Kolanko: Z jednej strony oczekiwania po powrocie "Z Archiwum X" nie mogły być wielkie po rozczarowującym ostatnim sezonie. Z drugiej – wizja powrotu na mały ekran Foxa Muldera i Dany Scully musiała wzbudzać emocje, niezależnie od tego, w jak słabym stylu pożegnaliśmy się z serialem ponad dekadę temu.
I w pewnym krótkim momencie – po dwóch, trzech odcinkach nowego sezonu – wydawało się, że mimo wszystko było warto. Komediowy "Mulder and Scully Meet the Were-Monster" był tak dobrym odcinkiem, że mógłby spokojnie trafić do panteonu najlepszych epizodów z okresu świetności serialu. I w pewnej chwili już tak bardzo chcieliśmy uwierzyć – niczym Fox Mulder – że można było nawet wybaczyć to, ze pierwszy odcinek miniserialu był chaotycznym zlepkiem głupot.
Później jednak – po tragicznym finale – nagle okazało się, że jednak nie było na co czekać. Że sentyment jest ważny, ale nie zastąpi nigdy dobrych historii i podstaw logiki.
"Legends of Tomorrow" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: Szesnaście odcinków 1. sezonu spokojnie można spisać na straty. Zwyczajnie je sobie darować, zignorować lub o nich zapomnieć. "Legends of Tomorrow" to karkołomny pomysł i jeszcze gorsza realizacja, które przez większość czasu powodowały, że liczyło się na to, iż w końcu ktoś – najlepiej pewien kanarek – będzie miał dość i zacznie wszystkich tłuc po tych zakutych łbach.
W "Legends of Tomorrow" zawiodła historia, zawiodły również nasze legendy. Rip Hunter (Arthur Darvill) powodował, że tęskniło się za Panem Pondem z "Doktora Who". Co więcej, do końca nikt nie wymyślił, co ciekawego można zrobić z grupą potencjalnie interesujących postaci, które mają zbyt dużo wolnego czasu w metalowej puszce. Jasne, kogoś gdzieś zostawiano, ktoś inny został porwany czy uwięziony – kłócono się także i romansowano. Niestety, rzadko kiedy wynikało z tych wydarzeń coś wartego nawet minimalnego zainteresowania.
Najgorzej jednak w tym sezonie wypadł główny antagonista, czyli Vandal Savage w wydaniu Caspera Crumpa. Często nudził i śmieszył – czasem nawet równocześnie. Również jak na serial o podróżach w czasie tak przeszłość, jak i przyszłość nie miały zbyt wiele do zaoferowania widzom.
Podsumujmy więc to tak: w "Legends of Tomorrow" udało się zmieścić większość z najsłabszych elementów komiksowych seriali DC emitowanych na antenie The CW.
"Shadowhunters" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: Młodzi, nadęci, ze świecącymi mieczykami w karykaturalnym świecie zapełnionym istotami w większości pozornie młodymi i jeszcze bardziej nadętymi. Opowiadające o losach Clary Fray (Katherine McNamara) "Shadowhunters" w pierwszym sezonie charakteryzuje się koszmarnymi dialogami i aktorskimi wyczynami, które są w stanie wręcz urazić widza. Dodatkowo dzieją się tutaj rzeczy, które może w wydaniu książkowym miały sens, jednak ich telewizyjna wersja stanowi spory zawód.
Poszczególne odcinki złożone zostały bez ładu i składu, a często śledzi się je zupełnie bez zainteresowania. Już pierwszy odcinek był niekończącym się ciągiem coraz głupszych tłumaczeń. Ostatni stanowił raptem potwierdzenie wszystkich wad, jakie wymieniłem powyżej, a częściową klęskę naszych bohaterów przyjmuje się raczej z ulgą. Dobrze by też było, gdyby wampiry okazały się nieco mniej gadatliwe.
Zmierzenie się z "Shadowhunters" można traktować jako stratę czasu, nawet jeśli przepada się za serią książek autorstwa Cassandry Clare. Ile można oglądać wypucowanych nastolatków, którym uginające się pod ciężarem żelu włosy nawet nie drgną w czasie pojedynku na wspomniane już świecące mieczyki.
"Fuller House" – sezon 1
Marta Wawrzyn: Jedno z tych serialowych doświadczeń, które pragnie się wyrzucić z pamięci jak najszybciej. Bo powiedzieć, że "Fuller House" jest złe, to nie powiedzieć nic. "Fuller House" to serial, przy którym najgorsze sitcomy amerykańskich stacji ogólnodostępnych – jak "Dr. Ken" albo inne "Crowded" – wydają się całkiem przyzwoite. W końcu mają prawdziwych aktorów i prawdziwy scenariusz.
"Fuller House" polega na tym, że zaproszono przed kamerę trzy dorosłe już dziewuchy, które od lat 90. nie grały właściwie nigdzie, a następnie polecono im robić to, co robiły jako dzieci. Powróciły więc dawne zwyczaje – te z prawdziwej "Pełnej chaty", która nie była serialem wybitnym, ale miała sporo wdzięku – i dawne powiedzonka, jednak dawną magię oczywiście szlag trafił. I nie mogło być inaczej, bo to naprawdę nie jest słodkie, kiedy 40-latka oznajmia światu "uroczym" głosikiem coś w stylu "You got it, dude!".
To, co stworzył Netflix, trudno w ogóle nazwać serialem – to po prostu seria bardzo długich gagów, skleconych na kolanie przez scenarzystę, któremu naprawdę się spieszyło, a następnie byle jak zagranych. Widać, że ekipa bawiła się całkiem nieźle, tworząc serial, ale niestety oglądać się go nie da.
Tak przynajmniej myślę ja, bo netfliksowa publika najwyraźniej zbyt wybredna nie jest. Drugi sezon nie tylko już zamówiono, ale zaczął powstawać w ekspresowym tempie. Na instagramowych kontach "aktorek" znów można znaleźć słitfocie z planu, a tacy, co obejrzą efekt końcowy, pewnie też się znajdą. I tak będzie się to kręcić przez kolejne sezony.
"The Big Bang Theory" – sezon 9
Bartosz Wieremiej: "The Big Bang Theory" w 9. sezonie miało kilka udanych momentów. Przykładowo prezent urodzinowy Sheldona (Jim Parsons) dla Amy (Mayim Bialik) w "The Opening Night Excitation" zapisze się w historii serialu. Niestety, ów odcinek był w zasadzie wyjątkiem w morzu komediowej przeciętności, do jakiej w ostatnich latach przyzwyczaił nas sitcom CBS.
Największym problemem 9. sezonu, który znacząco przyczynił się do obecności na tej liście, jest to, że "The Big Bang Theory" w ostatnich miesiącach zawiodło w zasadzie we wszystkich najważniejszych chwilach. Niezależnie czy mowa o finale, czy szczególnie o 200. odcinku, rozczarowanie słabością scenariuszy tych momentach przysłaniała wszystko inne. Nie pomogły nawet gościnne odwiedziny np. Christine Baranski, które wręcz pogłębiały problem.
Dodatkowo w ostatnich miesiącach Koothrappali (Kunal Nayyar) okazał się znacznie bardziej denerwujący niż zwykle. Nie spodziewałem się, że jest to możliwe.
"Marseille" – sezon 1
Marta Wawrzyn: Kiedy rozmawiałam wiosną z przedstawicielką Netfliksa, usłyszałam, że byli zachwyceni, kiedy przedstawiono im pomysł "Marseille". Na końcu języka miałam pytanie, czemu, na bogów, byli zachwyceni, skoro już na papierze wygląda to jak ubogi krewny "House of Cards". Nie zadałam go, bo było mało czasu i czekały bardziej palące kwestie, a poza tym nie występowałam tam jako złośliwy krytyk. Dziś żałuję, że o to nie zapytałam, bo to pytanie powracało wiele razy, kiedy próbowałam przebrnąć przez francuski koszmarek Netfliksa.
Serial, który miał być europejską odpowiedzią na "House of Cards", to synonim tandety pod każdym względem. Francuzi postanowili poudawać, że potrafią zrobić porządny serialowy fast food i niestety, ale okazało się, iż bardzo daleko im do Amerykanów. Serial wypakowany jest okropnymi, przewidywalnymi twistami rodem z kiczowatej telenoweli – tego głównego Wam nie zdradzę, ale wierzcie mi, jest to wyjątkowe okropieństwo – polityczne gierki porażają banałem, a dramatyczne, napuszone dialogi wywołują efekt odwrotny od zamierzonego. Czyli powodują niekontrolowane wybuchy śmiechu. Jeszcze nigdy nie widziałam – ani w serialu, ani w życiu – polityków, którzy tak często wyznawaliby miłość swojemu miastu. Fakt, Marsylia brzydka nie jest, ale żeby miała wywoływać aż taki poziom egzaltacji?
Do tego wszystkiego dochodzi… hm, powiedzmy, że nonszalancka gra Gerarda Depardieu, który potraktował plan serialu jako coś, po czym może się przechadzać, od czasu do czasu coś tam mrucząc. I choć scenarzyści robili co mogli, żeby emocji było w tym co niemiara – "Czysta krew" się chowa przy ich cliffhangerach! – cały czas nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że zwykła herbatka w "Downton Abbey" potrafi być tysiąc razy bardziej ekscytująca, niż wielkie twisty z Marsylii rodem.
Nie wiem, po co komu 2. sezon, skoro z serialu zgodnie śmieje się cały świat, a amerykańscy krytycy nawet nie raczyli zauważyć jego istnienia (ci zaś, którzy raczyli, zmieszali go z błotem). Czyżby Netflix liczył na hate watching?
"Minority Report" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: Może jeszcze przed pojawieniem się informacji o pierwszej wersji pilota po "Minority Report" można było się czegokolwiek spodziewać. Niestety, ta w zamierzeniu kontynuacja filmu z Tomem Cruise'em z 2002 roku bardzo szybko okazała się kompletną katastrofą. Trudno jednak, aby proceduralne, policyjne science fiction, w którym zawodzi wszystko – dialogi, żenujące sprawy tygodnia, aktorstwo i sam wątek główny dotyczący schwytania znanego nam tria przewidującego przyszłość – było choćby strawne.
Niby starano się oddać elementy filmowej atmosfery; niby chciano kontynuować historie niektórych postaci z filmu Spielberga, niestety wychodziła z tego marna karykatura. Spory między przewidującym przyszłość "rodzeństwem" nudziły i męczyły, a Dashowi (Stark Sands) kilkukrotnie życzyło się szybkiego otumanienia prochami i ponownego zanurzenia w basenie. Nie lepiej było w czasie odwiedzin na futurystycznym (prawdopodobnie trzynastym) posterunku. Tak Vega (Meagan Good), jak i reszta ferajny w kupie stanowiła raczej zabawny tłumik. To nie miał być komplement.
"Rush Hour" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: Pierwszy sezon "Rush Hour" wytrwał na antenie CBS przez oszałamiające 8 tygodni, a następnie został skasowany. Ostatnie 5 odcinków pojawi się podobno w wakacje. Ten policyjny procedural, stworzony na podstawie serii filmów z Jackie Chanem i Chrisem Tuckerem, łączą z filmowym pierwowzorem imiona postaci, nadużywanie stereotypów i niekiedy siermiężny humor. Dzieli natomiast to, że telewizyjna wersja pozbawiona jest resztek jakiegokolwiek uroku.
Kiedy wydaje się, że bohaterowie powinni być poważni – nie są. Kiedy przydałoby się trochę humoru, wydaje się, że połknęli kij od szczotki. Niezrozumiałe jest, dlaczego tak źle wypadają sceny walk oraz dlaczego James Carter w wersji Justina Hiresa jest aż tak nieśmieszny.
"Rush Hour" to serial jakby z innej epoki. Oby ta epoka już więcej nie wracała na nasze ekrany.