Emmy 2016: Moje nominacje dla aktorek z seriali dramatycznych
Marta Wawrzyn
4 czerwca 2016, 12:28
Krysten Ritter – "Jessica Jones"
Zdecydowanie się nie spodziewam nominacji dla "Jessiki Jones" w kategorii Najlepszy serial dramatyczny, ale tak po cichutku liczę, że może chociaż dla Krysten Ritter coś się znajdzie. Bo ta dziewczyna to wręcz połowa sukcesu serialu. A przed premierą wcale nie było to takie pewne – z jednej strony fani komiksu narzekali, że nie do końca im pasuje jej wygląd, z drugiej strony nie znaliśmy tej aktorki z wielu ról dramatycznych (najbardziej znaną była chyba ta w "Breaking Bad"). Nie było więc wiadomo, czego się spodziewać.
A tu proszę – Krysten Ritter najpierw znakomicie odnalazła się w roli ostrej, wyszczekanej pannicy, nadużywającej sarkazmu i whisky, a potem była w stanie odsłonić tę najbardziej intymną część swojej bohaterki. Nie brak w serialu scen, w których zaglądamy głęboko w duszę panny Jones, przekonując się, że siedzi w niej wiele przerażających – czy raczej przerażająco smutnych – rzeczy.
Jessica Jones była fantastyczna zarówno kiedy udawała twardzielkę, szalała w łóżku z Luke'iem Cage'em, rzucała klientami o ściany, jak i wtedy gdy płakała, kuliła się ze strachu czy wreszcie przełamywała się i przyznawała przed sobą i światem do tego, co ją spotkało. Bardzo dobrze pamiętam wspólne sceny jej i Kilgrave'a, a zwłaszcza tę, w której wyrzuciła mu, że ją gwałcił. Krysten Ritter była wtedy po prostu nieziemska i jeśli nie dostanie za "Jessicę Jones" przynajmniej nominacji, to będzie (kolejny) znak, że gremia przyznające nagrody uważają się za zbyt szacowne, aby doceniać seriale uchodzące, niesłusznie zresztą, za rozrywkę dla geeków.
Eva Green – "Penny Dreadful"
Evie Green udało się wreszcie dostać nominację do Złotego Globu, ale oczywiście przegrała z Taraji P. Henson, bo teraz przyszła moda na udowadnianie, że nie, wcale nie jesteśmy rasistami (podobnie było rok temu podczas rozdania Emmy, kiedy wygrała Viola Davis i choć była to nagroda ważna i przełomowa, skrzywdzono m.in. Elisabeth Moss, która nie ma żadnej Emmy za "Mad Men"). Nie mam pojęcia, czy Akademia Telewizyjna ją doceni, ale skoro przełamali się i nominowali Tatianę Maslany, to może i ten przypadek stracony nie jest.
Bo piękna Francuzka nie tylko wygląda w "Penny Dreadful" jak dzieło sztuki – oczywiście kiedy akurat nie walczy z demonami – ale też fantastycznie gra każdą scenę. Fani serialu doceniają zwłaszcza te najbardziej spektakularne, w których aktorka krzyczy, płacze, miota się i jest najbardziej ekspresyjna na świecie. Ja chyba nawet bardziej lubię ją w wersji spokojnej i eleganckiej, kiedy prowadzi spokojne rozmowy czy to z Potworem, czy to z sir Malcolmem, czy z Ethanem. Literackie dialogi Johna Logana pasują do niej szczególnie, choć oczywiście w jej ustach wszystko brzmiałoby jak poezja.
Eva Green w "Penny Dreadful" to dla mnie synonim aktorskiej klasy. Nie ma rzeczy, której by nie zagrała, nie ma granicy, której by nie przekroczyła. A jednocześnie wszystko, co robi, jest w jakiś sposób wyrafinowane i eleganckie, co najlepiej pokazał odcinek toczący się w całości w pokoju bez klamek. Vanessa pozostała damą nawet kiedy już prawie opuściła "świat ssaków", a dla mnie pozostaje zagadką, jak Eva Green to zrobiła.
Julianna Margulies – "Żona idealna"
Wiem, że Julianna Margulies zgarnęła mnóstwo nagród za "Żonę idealną", a i zdarzało jej się już grać mocniejsze sceny niż te z 7. sezonu, ale uważam, że na pożegnanie z tym znakomitym serialem powinna dostać choć nominację. To była najlepsza rola jej życia i zarazem jedna z najlepszych kobiecych ról w telewizji w ostatnich latach.
Widzieliśmy Alicię Florrick w roli poniżonej małżonki polityka, widzieliśmy ją, jak odzyskuje pewność siebie, przeżywa ogromną tragedię, przekracza kolejne granice cynizmu. W finale zobaczyliśmy, jak bardzo się zmieniła i jak daleko potrafi się posunąć, żeby osiągnąć swój cel. A Julianna Margulies była przez cały czas tak samo świetna, wprowadzając do swojej postaci mnóstwo niuansów. Szczególnie ją lubiłam w odcinkach z dodatkiem farsy, w których perfekcyjnie potrafiła wydobyć komizm z absurdalnych sytuacji, czasem tylko lekko zmieniając ton głosu.
To aktorka bez mała wyśmienita, co pokazał i cały serial, i choćby ostatnia scena finału, w której wiele słów nie padło, a jednak powiedziane zostało wszystko, co trzeba.
Shiri Appleby – "UnReal"
Nominując seriale dramatyczne, z żalem odrzuciłam w ostatniej chwili "UnReal", ale Shiri Appleby nie mogłabym pominąć. Zwłaszcza że serial za chwileczkę wraca, zwiastuny są bardzo zachęcające i ta aktorka aż się sama narzuca.
To niesamowite, jak skomplikowaną i pełną sprzeczności postać udało jej się stworzyć w ciągu zaledwie 10 odcinków. Jej Rachel – z jednej strony wyjątkowo cyniczna producentka programu w stylu "Kawalera do wzięcia", dla której poniżanie kobiet to jedna z metod pracy, z drugiej wielbicielka feministycznych koszulek i podobno też haseł – już wtedy miała więcej warstw niż Shrek i cebula razem wzięci, a za chwilę pewnie poznamy ją jeszcze bliżej i znów zostaniemy zaskoczeni.
Ta dziewczyna ewidentnie bywa bardzo krucha i ma wiele problemów, które wymagają interwencji psychologa, a z drugiej strony jest tak dobra w swojej pracy – idealnej dla każdego socjopaty – że to aż przerażające. Nie da się jej jednoznacznie ocenić – szefowa stacji Lifetime mówi, że w "UnReal" stworzono pierwsze prawdziwe kobiece antybohaterki, i coś w tym jest. Choć parę starszych telewizyjnych antybohaterek można wymienić – choćby Nancy Botwin czy siostra Jackie – wydaje się, że "UnReal" przekracza tu jakieś granice. Budzących aż tak skrajne emocje kobiet wciąż jest na ekranach niewiele, a Shiri Appleby zasługuje na wszelkie możliwe nagrody za tę rolę.
Carrie Coon – "Pozostawieni"
Szansa na to, że Akademia Telewizyjna doceni "Pozostawionych", jest, delikatnie mówiąc, niezbyt duża. Znakomita rola Carrie Coon pewnie też przejdzie bez echa, ale mam nadzieję, że stanie się dla niej przynajmniej przepustką do wielkich sukcesów. Już w poprzednim sezonie ta aktorka wyczyniała cuda jako Nora, kobieta, która straciła w dniu wielkiego zniknięcia całą swoją rodzinę. W tym sezonie jej postać ewoluowała – Nora odnajdywała się ponownie w miłości i w rodzinie.
A ponieważ z jej nową rodziną działy się rzeczy dramatyczne, byliśmy świadkami wielu emocjonalnych scen w wykonaniu Carrie Coon. I choć emocje sięgały zenitu, nie było tu nieuzasadnionego histeryzowania. Ta aktorka bardzo dobrze wie, kiedy iść na całość, a kiedy przystopować i postawić na bardziej subtelne środki. Odnoszę wrażenie, że to właśnie w tych cichych i spokojnych scenach błyszczy najjaśniej, bo jest w niej jakaś niezwykła siła. Jak gdyby jej bohaterka była w stanie pokonać absolutnie wszystkie trudności.
Ale oczywiście scena jej konfrontacji z Ericą w odcinku "Lens" to też czyste złoto.
Keri Russell – "The Americans"
Keri Russell chętnie bym obsypała nagrodami już za poprzednie sezony, ale skoro to niemożliwe, wypadałoby ją nagrodzić chociaż za ten. Zwłaszcza że Elizabeth pokazała tu kilka twarzy, których wcześniej nie znaliśmy – zdarzyło jej się podjąć błyskawiczną decyzję i zaciukać kogoś butelką, ale zdarzyło się też jej poczuć autentyczną sympatię do osoby, której musiała zniszczyć całe życie. Widzieliśmy ją jako matkę-lwicę, broniącą Paige przed napastnikami – w bardzo ciekawy zresztą sposób – jak i okrutną agentkę zmuszającą własne dziecko do zdawania raportów ze swojej działalności.
Różnych twarzy i niuansów było dużo, dużo więcej. W tym sezonie poznaliśmy Elizabeth od każdej możliwej strony – włącznie z tym, że dowiedzieliśmy się, skąd pochodzi – a Keri Russell była tak samo świetna w każdej scenie. To prawda, że ona i Matthew Rhys dostali tym razem naprawdę wyśmienity scenariusz, ale wiadomo, że bez nich "The Americans" nie byłoby aż tak dobre.
Bo owszem, w serialu liczy się akcja, ale jeszcze bardziej liczy się to, żeby w autentyczny sposób zagrać emocje, które z sezonu na sezon są coraz bardziej szalone. Keri Russell zdecydowanie jest właściwą osobą na właściwym miejscu i niedocenianie jej przez tyle lat było zwyczajnie krzywdzące. Może więc wreszcie coś się zmieni?
Caitriona Balfe – "Outlander"
O ile nie żądam nominacji dla "Outlandera" w kategorii Najlepszy serial dramatyczny, bo jednak wiele wątków to czyste, niekrępowane guilty pleasure, o tyle w przypadku Caitriony Balfe nie mam żadnych wątpliwości. A gdybym je miała, pewnie rozwiałby je odcinek "Faith", w którym jej bohaterka znalazła się na krawędzi rozpaczy i tylko cud – a właściwie pewien dobry znajomy – mógł ją uratować.
Oczywiście, "Outlander" to melodramat pełną gębą i wiele emocji jest zwyczajnie przesadzonych. Ale Caitriona Balfe sprawia, że jej bohaterka nigdy nie traci kontaktu z ziemią, a jej emocje zawsze wydają się najbardziej prawdziwe na świecie. Niezależnie od tego, czy akurat ratuje męża z Bastylii, czy płacze po największej tragedii, jaka tylko człowieka może spotkać. Jej wyważona gra i świetne wyczucie, kiedy zagrać bardziej ekspresyjnie, a kiedy dać historii mówić samej za siebie, to ważny element składowy sukcesu "Outlandera". Chciałabym, żeby ją doceniono.