Nasz top 10: Najlepsze seriale maja 2016
Redakcja
3 czerwca 2016, 12:28
10. "Person of Interest" (nowość na liście)
Bartosz Wieremiej: Nie groził nam brak "Person of Interest" w maju. Całe 10 odcinków – był nawet jeden tydzień, w którym CBS postanowiła wyemitować trzy w dwa dni… I o ile z jednej strony wreszcie nie można narzekać na brak Fincha (Michael Emerson), Reese'a (Jim Caviezel) czy Root (Amy Acker) w serialowej diecie, to z drugiej strasznie smuci, że aż tak źle obchodzi się amerykański moloch z tym serialem. Szczególnie że 5. sezon jest po prostu bardzo dobry.
Już w samym rozpoczynającym sezon "B.S.O.D." wrzucono parę mylnych tropów, które później dostarczyły co najmniej kilku ciekawych zaskoczeń. W kolejnych dniach i tygodniach naprawdę nie było chwili na odetchnięcie, bo nawet kiedy trafiał się rzadki lżejszy odcinek, to dostawaliśmy w nim tak urocze momenty, jak Harolda śpiewającego na weselu. Może pomaga "Person of Interest", że to już ostatni sezon i nie trzeba nic więcej zostawiać na później, jednak i tak należy docenić, że co najmniej kilka odcinków w tym miesiącu na dłużej zapadło w pamięci.
Były w nich zresztą cudowne chwile drobnych zwycięstw – jak ta bardzo zasłużona zmiana koloru pewnego kwadracika wokół głowy Fusco (Kevin Chapman) i ten ładny kadr z wszystkimi pod Queensboro Bridge. Nie oszczędzono nam także niezwykle przygnębiających katastrof – jak w "The Day the World Went Away" – o których przynajmniej na razie nie chcę mówić. Bawiono się z rzeczywistością i ludzką pamięcią – akurat to kosztem Shaw (Sarah Shahi).
Chyba widać, że cieszę się, iż "Person of Interest" znalazło się na naszej liście?
9. "Penny Dreadful" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: Najbardziej stylowy telewizyjny horror miał w maju odcinki lepsze i słabsze, ale w ostatecznym rozrachunku bez problemu znalazł się w dziesiątce najlepszych seriali. Wszystko dlatego, że Eva Green znów błyszczy, bohaterowie stają się nam coraz bliżsi dzięki rozmaitym wspominkom i retrospekcjom, a i Drakulę przedstawiono naprawdę fajnie (ach, te wykłady o lemurach z Madagaskaru!).
Serial wciąż wygląda jak małe dzieło sztuki i ma literackie zapędy – dlatego nawet jeśli czasem zdarzy mu się pobłądzić gdzieś na amerykańskiej pustyni, można mu to spokojnie wybaczyć. Na "Penny Dreadful" po prostu chce się patrzeć, a i rozmowy bohaterów, nawet jeśli są o niczym, brzmią po prostu doskonale. Jeśli to rzeczywiście już finałowy sezon, bardzo dobrze zapamiętam tę trzyletnią przygodę.
8. "Dolina Krzemowa" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: "Dolina Krzemowa" trzyma równy poziom, dostarczając więcej tego, co widzieliśmy w poprzednich sezonach. I choć nie wszystkie pomysły są tak samo udane – końskiej kopulacji jeszcze przez jakiś czas serialowi nie wybaczę – to trzeba przyznać, że jest to po prostu jedna z najlepszych obecnie komedii. Nieważne, jak często powtarza ten sam schemat i wchodzi do tej samej rzeki – kolejne kłody rzucane pod nogi Richardowi i spółce zwyczajnie śmieszą, czasem wręcz do łez.
Najbardziej z majowych odcinków zapadnie mi w pamięć ten, w którym z wdziękiem sparodiowano "Ocean's Eleven". Chłopakom wszystko szło super (poza tym, że po drodze stracili prawie całą kasę) i wydawało się, że będą w stanie wprowadzić w życie śmiały plan, zgodnie z którym nowy CEO Pied Piper zostałby wystrychnięty na dudka. Aż tu nastąpił pewien mały upadek, ups…
Komedia HBO jak na razie co sezon powtarza ten sam schemat, cynicznie obnażając twarde zasady gry panujące w Dolinie Krzemowej. I choć ten biedny, biedny Richard powinien być już wrakiem człowieka, po tym co przeszedł w dość krótkim okresie, nie da się ukryć, że kolejne odsłony walki ekipy Pied Piper z wiatrakami wciąż bawią. Czasami tylko wprawiając widza w depresję.
7. "Jane the Virgin" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Jak nie zawodziły przez cały sezon, tak i na jego koniec perypetie Jane nie obniżyły poziomu. W pamięci pozostanie przede wszystkim finałowy cliffhanger, ale nie można wszystkiego sprowadzać tylko do niego, bo to była tylko wisienka na torcie wspaniałości, które twórcy dostarczali nam przez cały rok i ostatni miesiąc.
Cieszy fakt, że nie zawiodło zamknięcie dosłownie żadnego z tysiąca wątków. Wprawdzie ich szczegóły pamięta teraz chyba tylko narrator, ale w niczym to nie przeszkadzało, by przeżywać losy miłosnego trójkąta, obserwować przemianę, jaką przeszła Petra (przyznam szczerze, że jej los obchodzi mnie w tym momencie najbardziej – niezwykła ewolucja i świetna postać) czy po prostu podziwiać Rogelia, czymkolwiek by się akurat zajmował. Końcówka sezonu tylko podkręciła akcję, dodając nowe powody do wzruszeń i uśmiechu. A te telenowelowe zwroty akcji – żadnemu innemu serialowi bym ich nie wybaczył, "Jane the Virgin" mogę tylko przyklasnąć. Zwłaszcza że ja to #TeamRafael.
Marta Wawrzyn: Jane Gloriana Villanueva przez cały sezon pukała do naszego top 10, aż wreszcie się dobiła. Zasłużenie, bo rzeczywiście był to cudowny sezon, który zakończył się w najlepszy i zarazem najgorszy możliwy sposób. Nie potrafię sobie wyobrazić życia po tym cliffhangerze, ale też muszę przyznać, że był on tak po prostu udany i spełnił swoją rolę. Czyli sprawił, że rzeczywiście wszyscy czekają w napięciu na to co dalej.
Czy #TeamMichael – w tym i mnie – czeka tej jesieni koniec świata? To niestety możliwe. Ale na razie wypada docenić to, że 2. sezon zakończył się z przytupem.
6. "Lady Dynamite" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Chciałbym napisać, że to komedia, która przesuwa granice gatunku, ale używanie takich słów jak "granice" i "gatunek" w tym przypadku nie ma najmniejszego sensu. "Lady Dynamite" po prostu rozsadza od środka skostniałe struktury komedii, mieszając tyle elementów, że połapanie się w nich wszystkich zajmuje trochę czasu.
Inspirowana życiem Marii Bamford netfliksowa produkcja nic sobie nie robi z reguł i od samego początku atakuje nas wściekle kolorowym huraganem wydarzeń, swobodnie mieszając tematy i sekwencje, które na pozór nijak do siebie nie pasują. Losy niestabilnej psychicznie bohaterki, choć nie oferują w sumie nic, czego gdzieś byśmy już nie widzieli, jako całość nie przypominają jednak niczego innego. Zwariowana, surrealistyczna komedia, autotematyczna satyra i całkiem poważny dramat to tylko niektóre z elementów, jakie się tu pojawiają i miksują w zawrotnym tempie napędzanym przez niezwykłą osobowość Marii Bamford (tej prawdziwej i tej serialowej).
Całość to rzecz bardzo specyficzna i skierowana do raczej niewielkiego grona odbiorców, ale cieszy, że w ogóle jest miejsce na takie eksperymenty. Ten zaliczam do udanych.
5. "Peaky Blinders" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: Jedna z moich najulubieńszych brytyjskich perełek powróciła w maju i nie zawiodła mnie ani przez sekundę. "Peaky Blinders" to po prostu serialowa doskonałość pod każdym względem: historia jest spójna i przemyślana, nie ma żadnych przestojów ani niepotrzebnych wątków, a do tego klimat jest przecudny, aktorzy najlepsi na świecie, a współczesna muzyka, w rytm której maszerują już nie tylko chłopcy, ale i panie, ma w sobie tę samą moc i tę samą świeżość, co na początku.
A poza tym jestem zachwycona, że Steven Knight i Cillian Murphy, obiecując przed tym sezonem, iż będzie jeszcze lepszy niż poprzednie, nie skłamali ani trochę. Przeskok czasu zrobił swoje, rodzina Shelbych zajmuje teraz zupełnie inną pozycję niż na początku – ich imprezy, stroje i kontakty społeczne prezentowane są tak, jak gdyby chciano pokazać środkowy palec "Downton Abbey" – a sam Tommy jest ważniakiem, zaplątanym w międzynarodowe intrygi. Przynajmniej na początku, bo potem na pierwszy plan wysuwa się osobista tragedia i związana z nią chęć podpalenia świata.
Po czterech odcinkach uważam, że rzeczywiście jest to najlepszy sezon, również dla samego Murphy'ego, który miał okazję zagrać kilka scen, obnażających kawałek duszy jego bohatera. Jak zawsze zachwyca Helen McCrory, świetne momenty ma Paul Anderson (serialowy Arthur), a grany przez Paddy'ego Considine'a ojciec John Hughes to rzeczywiście przeciwnik, jakiego jeszcze nie było.
Intryga jest bardziej wciągająca niż kiedykolwiek, a to, że stosunkowo niskim kosztem da się stworzyć taką oprawę wizualną, jaką ma "Peaky Blinders", przekracza wręcz moje pojęcie.
4. "The Americans" (spadek z 2. miejsca)
Andrzej Mandel: Trochę się w maju w "The Americans" wydarzyło – pożegnaliśmy Marthę, agenta Gaada i mieliśmy spory przeskok w czasie. A na sam koniec dostaliśmy mocną scenę, która uświadomiła Paige, że jej rodzice potrafią zabić bez mrugnięcia okiem.
Wszystkie wątki powoli zmierzają do finału sezonu, a w międzyczasie mamy olbrzymią dawkę emocji. Najpierw pożegnanie z Marthą, które ciężko przeżył Philip, potem ciężkie emocjonalnie zadanie dla Elizabeth, a gdzieś obok przemyka Stan Beeman ze swoimi wyrzutami sumienia. Mamy tu dużo realnych ludzki dramatów, pokazujących cenę bycia szpiegiem czy agentem kontrwywiadu. Pamiętać musimy też o Paige ściśniętej między młotem a kowadłem i tracącej niewinność w przerażający sposób.
Od "The Americans" nie sposób się oderwać. Tu wszystko jest perfekcyjne, tylko deszczu nagród brak.
Marta Wawrzyn: Deszczu nagród brak i na naszej liście też niezasłużony spadek (wynikający tego, że inne seriale ogląda po prostu więcej osób) – "The Americans" niemal wszędzie traktowane jest niesprawiedliwie. A tymczasem 4. sezon pokazuje, że jest to serial bez mała doskonały. Sam odcinek "The Magic of David Copperfield V: The Statue of Liberty Disappears", który dostarczył tylu atrakcji, ilu większość seriali nie dostarcza przez cały sezon, wystarczyłby, żeby "The Americans" wygrało mój ranking najlepszych seriali miesiąca.
A przecież atrakcji było znacznie więcej, praktycznie każdy odcinek był świetny i w każdym znalazło się coś, co z nami zostanie na dłużej. Jak oglądanie przerażającego filmu o zagładzie – przez Amerykanów, jak również Rosjan i "naszych" szpiegów – w "The Day After" czy pełna szalonego napięcia kolacja na przedmieściu w "Dinner for Seven", podczas której tylko agent FBI i dzieciak nie orientowali się, co się dzieje. I oczywiście wszystko to, co wymienił Andrzej.
Przemiana Paige w małą agentkę to czyste szaleństwo pod każdym względem. Jej recytowane chłodnym tonem raporty na temat Tima i Alice mroziły krew w żyłach, a jednocześnie ona przecież cały czas jest dzieckiem, przerażonym tym, co się dzieje. Zamykająca maj scena, w której Elizabeth paroma ruchami zabiła człowieka na oczach córki, to i kompletny szok, i genialny wstęp do dalszej części opowieści.
Nie wyobrażam sobie, żeby "The Americans" nie dostało choćby nominacji do Emmy w tym roku.
3. "Gra o tron" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: "Gra o tron" przyzwyczaiła nas przez te wszystkie sezony do tego, że raz przyspiesza, a innym razem przynudza, cały czas utrzymując jednak poziom przynajmniej przyzwoity. O ile kwietniowy odcinek otwierający sezon nie przebił się w ogóle do naszego top 10, teraz narzekanie na "Grę o tron" byłoby jawną niesprawiedliwością. Bo przecież nie zabrakło rzeczy ważnych, emocjonalnych spotkań, powrotów po latach i scen, które możemy śmiało nazwać spektakularnymi.
Na pewno zapadnie nam w pamięć naga khaleesi w ogniu, jak również historia Hodora. Bardzo dobrze w tym sezonie wypadają wątki dziejące się na Północy, gdzie błyszczy zwłaszcza Sansa. Kiedyś tej postaci nie trawiłam, dziś ją uwielbiam i uważam, że ma większe jaja niż Jon Snow. Bezustannie zachwyca mnie też Iwan Rheon w roli Ramsaya, choć oczywiście zgadzam się z tymi, którzy przewidują marny koniec tej postaci jeszcze w tym sezonie.
Oczywiście nie wszystko wypada tak samo atrakcyjnie, ale "Gra o tron" tak już ma, że nie zawsze ekscytuje w tym samym stopniu. Ale kiedy już wytoczy największe działa, nie zawodzi.
2. "Veep" (skok z 7. miejsca)
Mateusz Piesowicz: Miesiąc temu chwaliliśmy "Veepa" po zaledwie jednym odcinku nowego sezonu – tym razem materiał poglądowy mieliśmy już znacznie szerszy, to i pozycja się poprawiła. Trudno się jednak dziwić takiemu stanowi rzeczy, bo komedia HBO ma naprawdę świetny sezon (kolejny) i wcale nie zamierza zwalniać tempa.
W tym miesiącu byliśmy świadkami m.in. niespotykanego, nawet jak na Selinę, pokazu cynizmu, a także zobaczyliśmy niektórych starych znajomych na nowych pozycjach. Jonah Ryan jako kandydat do Kongresu to pomysł tak absurdalny, a jednocześnie z tak ogromnym potencjałem humorystycznym, że można mu tylko przyklasnąć. O ile nie będziemy akurat zajęci śmianiem się w głos, od którego ten sezon daje nam naprawdę mało odpoczynku.
Marta Wawrzyn: "Veep" o mały włos tego rankingu nie wygrał i byłaby to w sumie zasłużona wygrana. Zwykle odejście twórcy oznacza dla serialu katastrofę, tym razem nowy showrunner postanowił udowodnić, że on może robić to samo, tylko jeszcze bardziej. W efekcie mamy jeszcze więcej żartów przekraczających wszelkie granice, jeszcze więcej cynizmu i jeszcze więcej tych niesamowitych słownych wiązanek, które tylko "Veepowi" się udają.
Jeżeli serial nie zwolni tempa, to będzie jego najlepszy sezon. Z pięciu odcinków wyemitowanych w maju mnie najbardziej zapadną w pamięć "Mother" – ach, jak Julia Louis-Dreyfus płakała! – i "C**tgate". Zwłaszcza ten pierwszy pobił absolutnie wszystko, co widzieliśmy do tej pory i całkiem możliwe, że przyniesie kolejną Emmy do kolekcji Julii Louis-Dreyfus. Nie zdziwiłoby mnie to nic a nic – a pamiętajmy, że ona już dostała Emmy za wszystkie (!) poprzednie sezony "Veepa".
1. "Żona idealna" (skok z 10. miejsca)
Mateusz Piesowicz: Ten miesiąc nie mógł mieć innego zwycięzcy. "Żona idealna" zakończyła się w sposób spektakularny i skromny jednocześnie, bo choć obyło się bez wielkich fajerwerków (które tutaj by po prostu nie przystały), to ostatni odcinek miał siłę rażenia pioruna. Wiadomy policzek z miejsca znalazł się wśród najbardziej pamiętnych scen całego serialu i z pewnością długo nie da o sobie zapomnieć.
Finał był więc taki, jaki być powinien. Nieoczywisty, trudny, stawiający więcej pytań, niż udzielający odpowiedzi, a jednak piekielnie satysfakcjonujący. Sprawiający, że lata oglądania nie poszły na marne i wyraźnie do czegoś zmierzały. Alicia Florrick nie zasługiwała na banalny koniec, bo nie była banalną bohaterką. A przede wszystkim, jej historia nigdy nie należała do prostych i inne jej zakończenie byłoby, nomen omen, policzkiem wymierzonym widzom przez twórców.
Marta Wawrzyn: "Żona idealna" ma niesamowicie kontrowersyjne zakończenie, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. A już zwłaszcza w tym policzku, który miał uświadomić i nas, i samą Alicię Florrick, jak bardzo ona się zmieniła. Cieszę się, że Robert i Michelle Kingowie mieli jaja, żeby zrobić to po swojemu, czyli mocno i bez lukru. Historia Alicii Florrick nabrała dodatkowego smaku dzięki temu, że skończyła się w tak mało hollywoodzki sposób.
Czekam na spin-off i jestem ciekawa, czy usłyszymy w nim o (pewnie już wreszcie byłej) żonie upadłego gubernatora Illinois. A jeśli tak, to w jakim kontekście. Moim zdaniem ona w tym momencie może wrócić do polityki (bo przecież nie do tego nieszczęsnego sądu, który wyznacza kaucje w zabójczym tempie). Chciałabym prędzej czy później się dowiedzieć – choćby z jakiegoś dialogu gdzieś na marginesie – co się z nią dzieje. A na razie wypada podziękować Kingom za te fantastyczne siedem lat.
Polecamy także: 21 momentów z "Żony idealnej", które zapamiętamy>>>