"Korzenie" (1×01): Amerykańska odyseja
Mateusz Piesowicz
31 maja 2016, 20:03
Tworzenie remake'u legendarnego serialu po niemal czterdziestu latach od jego premiery to próba równie ambitna, co ryzykowna. Nowa wersja jednej z najważniejszych produkcji w historii amerykańskiej telewizji zdaje jednak egzamin – "Korzenie" mają spore szanse, by zaskarbić sobie sympatię widzów wychowanych w innej telewizyjnej epoce. Spoilery.
Tworzenie remake'u legendarnego serialu po niemal czterdziestu latach od jego premiery to próba równie ambitna, co ryzykowna. Nowa wersja jednej z najważniejszych produkcji w historii amerykańskiej telewizji zdaje jednak egzamin – "Korzenie" mają spore szanse, by zaskarbić sobie sympatię widzów wychowanych w innej telewizyjnej epoce. Spoilery.
A wcale nie musiało tak być, bo jeśli o jakichś produkcjach sprzed lat można powiedzieć, że powinno się je zostawić w spokoju, to z pewnością należą do nich oryginalne "Korzenie". Będąca adaptacją powieści Alexa Haleya, wielokrotnie nagradzana miniseria ABC z 1977 roku to ciągle jeden z najliczniej oglądanych seriali, jakie kiedykolwiek powstały (widownia ostatniego odcinka ustępuje tylko finałowi "M*A*S*H"). Produkcja po prostu legendarna, na stałe zapisana w amerykańskiej historii, nie tylko telewizyjnej. Próba remake'u przypominała więc porywanie się z motyką na słońce.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi, adaptacja History okazała się jednak produkcją naprawdę wysokiej klasy. Twórcy podeszli do tematu z wyczuciem, przystosowując tę historię do wymagań współczesnego widza, zachowując jednak najważniejsze elementy i ducha oryginału. Uniknęli przy tym czołobitności względem pierwowzoru, który siłą rzeczy musiał się w niektórych miejscach mocno zestarzeć. Oczywiście nie zmienia to faktu, że nowe "Korzenie" to ciągle ta sama historia, co przed laty, gdzieniegdzie tylko skrócona, a w innych miejscach poszerzona.
Akcja rozpoczyna się więc w drugiej połowie XVIII wieku w Gambii, gdy główny bohater, Kunta Kinte (Malachi Kirby), zostaje porwany i sprzedany handlarzom niewolników, by ostatecznie wylądować na plantacji tytoniu w Virginii jako własność niejakiego Johna Wallera (James Purefoy). Pierwszy z czterech odcinków (wszystkie zostaną wyemitowane dzień po dniu) skupia się na losach Kunty, kolejne przedstawią dzieje jego potomków na tle zmieniających się realiów historycznych Ameryki.
Ta wielopokoleniowość sprzyja rzecz jasna opowiadaniu epickiej historii, pełnej ważnych wydarzeń i podniosłych momentów, ale paradoksalnie remake "Korzeni" wcale nie uderza przesadnie mocno w takie tony. Przynajmniej na razie to bardzo osobista historia, w której ważniejsze od okoliczności są niemal intymne przeżycia bohatera wyrwanego z domu i rodziny. Pozbawiony tytułowych korzeni Kunta Kinte przebywa długą drogę, by ukształtować się na nowo, a twórcy nie oszczędzają swojego bohatera, zaglądając w najmroczniejsze zakątki jego duszy i pozwalając widzom wręcz doświadczyć na własnej skórze jego przeżyć.
Tutaj też wychodzi największe odstępstwo "Korzeni" względem oryginału. Od jego emisji minęło kilka telewizyjnych epok, co widać na pierwszy rzut oka, ale najbardziej uderza brak zainteresowania twórców dobrym samopoczuciem widzów. Podczas gdy pierwowzór starał się nieco złagodzić wydźwięk opowiadanej historii, wprowadzając do niej choćby takie postaci jak gnębiony wyrzutami sumienia kapitan niewolniczego statku, serial History nie bawi się w uśmierzanie dyskomfortu widowni. Biały jest ciemiężycielem, a jego bezwzględność może co najwyżej przybierać różne formy, ale nigdy nie jest podważana.
Oczywiście dzisiaj nie jest to nic odkrywczego, bo i w kinie, i w telewizji mieliśmy już okazję zobaczyć wiele przykładów wierności realiom historycznym, co w pewnym stopniu umniejsza siłę oddziaływania takich produkcji jak "Korzenie". Nie zmienia to jednak faktu, że nadal trafiają one na podatny grunt. Amerykanie nie zapominają o grzechach z przeszłości i co jakiś czas potrafią dokonać samobiczowania. Trudno odmówić temu słuszności i skuteczności, bo historie przedstawione w "Korzeniach" i innych miejscach, choćby oglądane po raz kolejny i nie dotyczące nas bezpośrednio, jeśli zostaną dobrze wykonane, zawsze coś po sobie pozostawiają.
Tak właśnie jest w tym przypadku i nieważne, że produkcja History sięga w tym celu po ograne chwyty. Opowieść o Kuncie Kinte trafia do nas praktycznie od samego początku, gdy mamy okazję całkiem dokładnie poznać bohatera w Afryce. To akurat jedna z tych części historii, którą twórcy poszerzyli względem oryginału i wyszło im to na dobre. Oprócz okazji do podziwiania krajobrazów (zdjęcia powstawały w RPA), dostaliśmy również solidne umocowanie bohatera w jego domu i kulturze, co później pozwoliło znacznie mocniej przeżyć siłowe wyrwanie go stamtąd. Więzi z bohaterem to niby kluczowa sprawa, a jednak wielu twórcom umyka – w tym przypadku nie ma się o co martwić.
Można wprawdzie zarzucić, że cierpi przez to dalsza część historii, która musi być opowiadana w dużych skrótach, ale przyznam szczerze, że wolę przymknąć oko na pewne fabularne uproszczenia, jeśli scenariusz wynagrodzi mi to w innych elementach. Weźmy choćby relację Kunty z Fiddlerem (Forest Whitaker), która jest wręcz banalna, ale nie mogę jej zarzucić braku autentyczności. Choć starszego niewolnika oglądamy w raptem paru scenach, udało się stworzyć na tyle mocne więzi między nim a Kuntą, że trudno nie przeżywać ich wspólnych losów. "Korzenie" w pewien sposób "żerują" na naszych emocjach i daleko im przy tym do subtelności, ale robią to tak dobrze, że łatwo ten szantaż wybaczyć.
Ogromna w tym zasługa aktorów, a zwłaszcza świetnego Kirby'ego, który najpierw zaraża ekranowym wigorem, a potem na przemian go gasi i ponownie rozpala, balansując między entuzjazmem i beznadzieją. W oryginale młodego Kuntę grał debiutujący wtedy na ekranie LeVar Burton, ale również szerzej nieznany Kirby bije go na głowę, wprowadzając do roli wcześniej niewidzianą głębię. Dodając do tego gwiazdorski drugi plan (oprócz Purefoya i Whitakera pojawił się też Matthew Goode, a Laurence Fishburne wciela się w narratora), "Korzenie" wygląda naprawdę imponująco.
Na szczęście na wyglądzie się nie kończy i choć nowa adaptacja nie ma żadnych szans na dorównanie popularnością pierwowzorowi, to z pewnością odpiera zarzuty o byciu banalną kopią. Nie robi takiego wrażenia, jak przed laty, bo nie jest już jedynym głosem w dyskusji na temat niewolnictwa, ale ciągle stanowi wartą uwagi produkcję i po prostu dobrą, telewizyjną robotę. A jeśli przy okazji skłoni kogoś do rozmyślań na bardziej aktualne tematy, tym lepiej dla niej.
Pierwszy odcinek nowych "Korzeni" możecie oglądać od dziś w HBO GO. Wszystkie cztery odcinki będą dostępne w HBO GO od 10 czerwca, a od 13 czerwca w HBO OD. Premiera serialu na antenie HBO3 została zaplanowana na 3 lipca.