"Gra o tron" (6×06): Wichry nudy
Nikodem Pankowiak
30 maja 2016, 20:58
Po najlepszym odcinku sezonu przyszedł czas na zdecydowanie najgorszy. Choć w niemal każdym wątku fabuła została nieco pchnięta do przodu, na ekranie przez prawie 50 minut wiało nudą. Uwaga na spoilery.
Po najlepszym odcinku sezonu przyszedł czas na zdecydowanie najgorszy. Choć w niemal każdym wątku fabuła została nieco pchnięta do przodu, na ekranie przez prawie 50 minut wiało nudą. Uwaga na spoilery.
Na papierze oraz w zwiastunach wszystko wyglądało dobrze – wreszcie miało dojść do konfrontacji z Wielkim Wróblem, mieliśmy także dowiedzieć się, co stało się z Branem i Meerą. Jeden i drugi punkt programu zostały zaliczone, to prawie wszystko było tutaj niesatysfakcjonujące. Mieliśmy do czynienia z typowym "odcinkiem środka", który mógłby nie istnieć i nikt nie zauważyłby wielkiej różnicy. Problem w tym, że nawet gdybym chciał ten odcinek srogo skrytykować, nie mogę nie docenić faktu, że rozwikłano przed nami długo skrywaną tajemnicę, a także doprowadzono do pewnych przetasowań na politycznej scenie.
Przede wszystkim, nie mogę za nic w świecie pojąć, dlaczego nadal jesteśmy zmuszeni oglądać Sama i Goździk. To dopiero nasze drugie spotkanie z tymi bohaterami w tym sezonie – poprzednio mogliśmy ich zobaczyć w trzecim odcinku, gdzie głównym punktem ich sceny była choroba morska Sama – ale znowu absolutnie nic nie wnosi ono na ten moment do fabuły. Na chwilę zatrzymaliśmy się w Horn Hill, by poznać ród Tarlych, ale w sumie nie wiemy, dlaczego zafundowano nam tę historię. Ani nie była ona szczególnie interesująca, ani nie powiedziała nam nic nowego o Samie. Naprawdę, obserwowanie, jak kolejny raz jest besztany przez ludzi silniejszych od siebie i jak na końcu potrafi się im odpłacić, nie jest niczym odkrywczym. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wciąż musimy obserwować go na ekranie. Być może w czasie nauki na maestera odkryje on jakąś tajemnicę, przeczyta w jednej z ksiąg coś, co rzuci zupełnie nowe światło na jakąś historię, ale obecnie śledzenie jego wątku to jedna wielka męczarnia. Przez moment miałem nadzieję, że pożegnamy się już chociaż z Goździkiem, ale brutalnie odebrano mi ją po kilku sekundach.
Powoli, bardzo powoli rozwija się też wątek Aryi. Co prawda obserwowanie tej bohaterki stało się nieznośnie irytujące już w poprzednim sezonie, jednak obecnie jest chyba jeszcze gorzej. Wiem, że ten odcinek może być przełomowy dla jej historii, ale z drugiej strony niejako kasuje on wszystko to, co widzieliśmy, odkąd przybyła ona do Braavos. Bo w tym tygodniu otrzymaliśmy potwierdzenie tego, czego można było domyślać się już po emisji poprzedniego odcinka – Arya wcale nie chce zostać Człowiekiem bez Twarzy. Widać było, że sztuka teatralna, którą oglądała i w tym tygodniu, wciąż wyzwala w niej silne emocje – ta dziewczyna wcale nie chce zapomnieć, kim jest, nie chce zostawić swojej przeszłości za sobą, bo wciąż ma wiele rachunków do wyrównania. To daje nam nadzieję, że w jej historii wreszcie coś drgnie, bo jak na razie jedyne, co drgało, to opadające z nudów powieki widzów.
Jeśli zastanawialiście się, w jaki sposób Bran i Meera mogliby uciec przed armią nieumarłych, dostaliście swoją odpowiedź. Oczywiście, w ostatniej chwili otrzymali oni pomoc, która zupełnym przypadkiem przejeżdżała obok. Na takie rzeczy trzeba jednak przymknąć oko – to telewizja, tutaj ludzie wciąż przypadkowo na siebie wpadają. Jest to o tyle warte zanotowania, że wreszcie, po pięciu latach, dowiedzieliśmy się, co stało się z Benjenem Starkiem, który w 1. sezonie udał się za Mur. Wydawało się, że ten wątek już nigdy nie powróci i będziemy musieli pogodzić się z nierozwiązaną tajemnicą, ale twórcy nagle postanowili ją rozwikłać. Pytanie tylko, gdzie teraz udadzą się bohaterowie. Czy Bran, spędzający coraz więcej czasu w swoich wizjach, będzie chciał udać się na południe, czy może będzie zmuszony pozostać za Murem?
Swoją drogą, jego wizje z odcinka na odcinek stają się coraz bardziej intrygujące. Tym razem pierwszy raz pojawił się w nich i w ogóle w całym serialu Aerys Targaryen, czyli Szalony Król. Póki co zobaczyliśmy tylko urywek z jego szaleństwa, ale zapewne w kolejnych odcinkach dowiemy się o nim czegoś więcej. Jedna z fanowskich teorii głosi, że za szaleństwem króla stoi właśnie Bran. Fani już wiele razy dobrze obstawiali przebieg całej historii, może i tym razem będą mieli rację…
W "Blood of My Blood" najbardziej zawiódł mnie wątek, na którym najmocniej liczyłem. Wydawało się, że w Królewskiej Przystani wreszcie zostanie zaprowadzony porządek i Wielki Wróbel ugnie się pod presją Jamiego i armii Tyrellów. To, co zobaczyliśmy, było jednak dość niespodziewane – nie tylko się nie ugiął, ale teraz po swojej stronie ma jeszcze Tommena i Margaery. Muszę przyznać, że cały ten wątek od dłuższego czasu wydaje mi się kompletnie odrealniony – nagle, bez jakichkolwiek sygnałów, pod nosem Lannisterów wyrósł gracz, który potrafi nie tylko manipulować tłumem, ale także, jak się okazało, najważniejszymi osobami w królestwie. Wygląda na to, że dziś to Wielki Wróbel ma najlepsze karty w rękach i to on dyktuje warunki gry.
Tommen za to kolejny raz udowodnił, że kompletnie nie nadaje się do roli króla. To tylko dzieciak, którym można bez problemów manipulować. Aż dziwne, że wykorzystał to jakiś religijny guru, a nie potrafiła tego zrobić Cersei. Ta postać też nieco ostatnio zawodzi – w tym tygodniu również mogliśmy usłyszeć, jak zapowiada ona zemstę na wrogach, jednak póki co jest to tylko czcze gadanie – zemsty jak nie było, tak nie ma i trudno przewidzieć, kiedy ona nadejdzie. Pewnie w finale sezonu, kiedy skumulują się wszystkie wątki, sprawiając, że zapomnimy o niedostatkach poprzednich odcinków.
Jeszcze na sam koniec mogliśmy rzucić okiem na to, co dzieje się u Daenerys, którą w tym odcinku zdecydowanie upchnięto na siłę. Po raz setny wygłosiła ona przemówienie, w którym zapowiada, że to ona jest królową i już, już za chwilę cały świat padnie do jej stóp. Póki co nic z tego nie wynikało, dlatego wszelkie zapowiedzi tego typu traktuję z przymrużeniem oka. Zwłaszcza że, jak zauważył Daario, do przebycia morza potrzebuje ona około tysiąca statków, a takiej floty nie posiada obecnie nikt. A już zwłaszcza Meereen, gdzie wszystkie statki poszły z dymem. Mam wrażenie, że cel tej sceny był tylko jeden – twórcy chcieli pokazać nam Daenerys dosiadającą smoka, aby dostarczyć nam mocne zakończenie. Niestety, takie zagrywki pod publiczkę nie robią już na mnie żadnego wrażenia. Te trzy minuty były zupełnie niepotrzebne i nie wniosły absolutnie nic nowego. No bo że Dothrakowie będą jej wierni, wiedzieliśmy już przecież 2 tygodnie temu.
Niestety, ale "Blood of My Blood" zdecydowanie zawodzi niemal na każdej linii. Oczywiście nie oczekuję, że każdy odcinek przyniesie przełomowe wydarzenia i będzie galopował co najmniej równie szybko, co konie Dothraków, ale w tym tygodniu otrzymaliśmy zlepek kilku scen, z których większość była wypełniona pustymi i nic nie wnoszącymi dialogami. Szkoda, bo zwykle odcinki takie jak ten – skupiające się wyłącznie na kilku postaciach – są bardzo dobre. Jednak tym razem coś nie zadziałało. Chyba najważniejszy dla mnie moment to ten, gdy na ekranie pojawił się dawno nie widziany Walder Frey i jego parszywa twarz. Dzięki temu mogłem sobie przypomnieć, że w "Grze o tron" wciąż są jeszcze postacie, których szczerze nienawidzę i które wywołują we mnie emocje. Oby w kolejnym odcinku jakichkolwiek emocji było zdecydowanie więcej.