"Flash" (2×23): Bieganie w kółko
Bartosz Wieremiej
26 maja 2016, 19:30
Mnóstwo sprzecznych emocji wywołuje finał "Flasha". Były ciekawe sceny, przyzwoita dawka akcji, a i podjęto kilka naprawdę ważnych decyzji. Niestety pomimo tego wszystkiego, nie mam zbyt wiele dobrego do napisania o "The Race of His Life". Ostatni odcinek 2. sezonu po prostu mnie zirytował. Spoilery.
Mnóstwo sprzecznych emocji wywołuje finał "Flasha". Były ciekawe sceny, przyzwoita dawka akcji, a i podjęto kilka naprawdę ważnych decyzji. Niestety pomimo tego wszystkiego, nie mam zbyt wiele dobrego do napisania o "The Race of His Life". Ostatni odcinek 2. sezonu po prostu mnie zirytował. Spoilery.
Chyba jest mi trochę przykro z tego powodu. Zwyczajnie chciałem, aby ten serial niezmiennie sprawiał przyjemność. Zresztą nawet w tym sezonie, jakże nierównym i trapionym rozmaitymi problemami – od nieprzemyślanych crossoverów po kilka rozczarowujących decyzji dotyczących niektórych bohaterów – zdarzały się momenty warte zapamiętania i wspominania.
"The Race of His Life" zaczyna się w momencie śmierci Henry'ego Allena (John Wesley Shipp). Potem przychodzi pora pierwszego pojedynku z Zoomem (Teddy Sears), który znów zabawia się tak czasem, jak i byciem w kilku miejscach jednocześnie. Następnie docieramy na pogrzeb, na którym mało kto się pojawił. Już kilka chwil po tym wydarzeniu Zolomon zaczyna składać raczej dziwne propozycje. Kto proponuje wspólny jogging na stypie?
W dalszej części odcinka nasi bohaterowie tworzyli plany i próbowali je realizować. Zarysował się także podział w grupie, a Barry (Grant Gustin) na kilka chwil trafił nawet do jakże nadużywanej celi z niebieskimi ścianami. Tymczasem Joe odwiedził Ziemię nr 2 w charakterze więźnia. Potem dotarliśmy wreszcie do wielkiego, biegowego pojedynku. Hunter i Barry ganiali się więc w kółko, a ostatecznie nasz heros przechytrzył swojego adwersarza. Później jeszcze poznaliśmy prawdziwego Jaya Garricka, który oczywiście musiał mieć twarz wspomnianego Henry'ego, a na sam koniec, po kilku istotnych i paru dziwnych wyznaniach, Barry postanowił zmienić dosłownie wszystko. Ponownie cofnął się więc w czasie i tym razem uratował Norę (Michelle Harrison).
Nie napiszę teraz, że finał 2. sezonu był bardzo zły, okropny i koszmarny, mimo że naprawdę mam ochotę bezlitośnie zrównać z ziemią ten odcinek. Nie mogę jednak pominąć faktu, że jeżeli ktoś oswoił się z tym, jak pewne rzeczy są robione w tym serialu, może nawet czerpać przyjemność z "The Race of His Life".
Na pewno mocnym punktem odcinka były sceny poszczególnych walk i pojedynków. Tradycyjnie świetnie wypadli Jesse L. Martin i Tom Cavanagh. Grany przez tego pierwszego Joe, miał po prostu doskonałe momenty w czasie przymusowego pobytu u Zooma. Na tych trzech zdaniach kończy się moja zdolność do napisania czegokolwiek pozytywnego o tym finale.
Lista problemów, jakie można mieć z tym odcinkiem, jest naprawdę długa. Dałoby się ją nawet podzielić na kilka kategorii. Na zupełnie podstawowym poziomie rozczarowaniem okazał się zarówno wielki i ostatni już plan Zooma, a także tożsamość osoby uwięzionej w metalowej masce. W pierwszym przypadku nasuwa się pytanie: po co? Czy Hunter nie mógł tego zrobić sam? Wystarczyłaby jedna dodatkowa kopia i spokojnie mógłby ścigać się sam ze sobą. Zniszczyłby przy okazji wszystkie światy w dogodnym dla siebie momencie. Zamiast tego nasz okropny i okrutny złoczyńca bawi się z Flashem w berka.
Z kolei pokazanie, że prawdziwy Jay Garrick ma twarz Shippa, o ile miło kojarzy się z "The Flash" z 1990 roku, gdzie ów aktor poprzednio biegał w kolorowym kubraczku (jako Barry Allen), nie było ani wielkie, ani spektakularne, ani nawet niespodziewane. Na dobrą sprawę "nasz" Henry zdążył wspomnieć o nazwisku Garrick. Skoro już mowa o ojcu Barry'ego, to sam pogrzeb wypadł niesamowicie ubogo. Czy naprawdę żadna ze znanych nam postaci nie mogła zawitać na pogrzeb Henry'ego?
Jednak "The Race of His Life" największe kłopoty sprawia, kiedy pomyśli się o konsekwencjach kolejnej już wędrówki w czasie. Szczególnie zmian, do jakich musi dojść choćby tymczasowo w całym Arrowverse i to niezależnie od tego, jak mocno twórcy będą chcieli się odwołać do komiksowego "Flashpoint". Zastanawianie się ile z tego, co zobaczyliśmy przez ostatni rok czy dwa lata zniknie; które z cierpliwie budowanych relacji między bohaterami po prostu zostaną wyrzucone przez okno, nie jest najprzyjemniejszą rzeczą, jaką można robić w przerwie między sezonami.
Dodatkowo, jeżeli czegokolwiek dowiedzieliśmy się w ostatnich latach o serialach dziejących się w Arrowverse, to na pewno tego, że scenarzystom dobrze wychodzi np. obniżanie cen nieruchomości w Star City albo pastwienie się nad niektórymi rodzinami. Niestety podróże w czasie nie są ich mocną stroną. Najlepiej widać to akurat w tej produkcji, w której bohaterowie z definicji co kilka chwil mierzą się ze zmianami w przeszłości i rozmaitymi paradoksami. Zwie się to "Legends of Tomorrow" i w kilkanaście tygodni pokazało dobitnie, jak nieciekawe mogą być próby zmieniania historii.
Na koniec muszę wspomnieć, dlaczego "The Race of His Life" aż tak mnie zirytował. Niezależnie od nierównego poziomu, można było mieć nadzieję, że przez ostatni rok Barry czegoś się nauczył. Wykonał kolejny krok do przodu, stał się nieco dojrzalszy, mądrzejszy itp. W czasie oglądania finału nie mogłem pozbyć się wrażenia, że stało się inaczej. Jego reakcje i decyzje oscylowały między niezrozumianymi, a po prostu durnymi. Zaczął deklarować różne rzeczy, a już parę chwil później zrobić coś zupełnie innego. To, co zdarzyło się w ubiegłorocznym finale – decyzja, którą wtedy podjął – wydawało się niesamowicie ważne. Teraz, cóż…
Z pewnością znajdą się osoby, które uznają ten finał za bardzo dobry. Może nawet będą w stanie solidnie to umotywować. Dla mnie pożegnanie z 2. sezonem było przykrym przeżyciem. Choć chciałbym napisać coś zupełnie innego, ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie jestem w stanie.