"Banshee" (4×08): Wybuchy i sentymenty
Nikodem Pankowiak
21 maja 2016, 21:21
Fani mocnych, męskich produkcji, wielbiciele krwawych bijatyk i imponujących strzelanin, miłośnicy pięknych i twardych kobiet – oni wszyscy mogą dziś uronić łzę. "Banshee" odeszło. Uwaga na finałowe spoilery.
Fani mocnych, męskich produkcji, wielbiciele krwawych bijatyk i imponujących strzelanin, miłośnicy pięknych i twardych kobiet – oni wszyscy mogą dziś uronić łzę. "Banshee" odeszło. Uwaga na finałowe spoilery.
Rzadko zdarza się, aby twórcy serialu kończyli go na własnych warunkach. Bez przymuszania ze strony telewizyjnych bonzów, by produkcję przedłużać w nieskończoność lub klecenia zakończenia na szybko, bo słupki z oglądalnością zaczęły spadać. W przypadku "Banshee" było zupełnie inaczej – twórcy sami zdecydowali, że pora kończyć. Ku rozpaczy fanów, w tym mojej, a zapewne także włodarzy Cinemax – w końcu w pierwszych trzech sezonach serial notował rekordowe dla tej stacji wyniki. Szok był tym większy, że początkowo producenci mówili, że mają historię na 5-6 sezonów. Nie wiem, dlaczego zmienili zdanie, ale okazało się, że mieli rację – nadszedł czas, aby kończyć. Dzięki temu mogliśmy pożegnać serial, który przypominał jeszcze nieco siebie z okresu chwały.
Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie chodzi o to, że "Banshee" stało się nagle złym serialem, nie. Problem w tym, że nie było tak dobre, jak wcześniej. Już w 3. sezonie można było zauważyć pewne problemy i być może dlatego w ostatnich odcinkach twórcy postanowili zredefiniować swój własny serial. Niestety, nie była to najbardziej fortunna decyzja – główny antagonista, który na końcu okazał się nie być głównym antagonistą, był wręcz karykaturalny. Na całe szczęście pożegnaliśmy go na tydzień przed finałem, co wyszło wszystkim na dobre.
Wróciliśmy jeszcze na moment do morderstwa Rebeki, dzięki czemu mogliśmy jeszcze ten jeden ostatni raz zobaczyć Lili Simmons w białej sukience. Niesamowity widok i jeden z tych detali, przez które zawsze będę wspominał "Banshee" bardzo miło. Oczywiście otrzymaliśmy tutaj twist, który nie był aż tak zaskakujący – Rebecca wcale nie zginęła z rąk seryjnego mordercy-satanisty. Za jej śmiercią stał Burton, który jako wierny żołnierz Proctora chciał uchronić go przed jego własną siostrzenicą. Dzięki temu wreszcie mogliśmy zobaczyć jego walkę z Hoodem i nawet jeśli nie była ona jakoś szczególnie efektowna, to z pewnością wielu widzów na nią czekało. Gdy walczysz z Burtonem, zabijasz lub zostajesz zabity (póki co wszyscy zostali zabici), więc także i tym razem tylko jedna osoba wychodzi cało z tego starcia.
Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie walka Kurta i Calvina. Dwóch braci, których obecnie dzieli wszystko, musiało stanąć wreszcie naprzeciwko siebie. Tutaj również tylko jeden z nich mógł przeżyć. Umierający w ramionach brata Calvin to bez wątpienia bardzo mocna scena, nawet jeśli od samego początku wiedzieliśmy, że właśnie tak musi się tu skończyć. Stosowanie półśrodków, aby zatrzymać jego szaleństwo nie było możliwe, konieczne były trzy kule. Sama scena walki nie była szczególnie długa, ale choreografię jak zwykle utrzymano na najwyższym poziomie. Na koniec przyszło nam jedynie żałować, że Calvin spędził w Banshee tak mało czasu – był to świetny czarny charakter, dużo lepszy niż satanista ze sztucznymi rogami.
Zdecydowanie na plus można zaliczyć przemianę, jaką na przestrzeni całego serialu przeszedł Brock, a której punkt kulminacji mogliśmy zobaczyć właśnie w finale. Facet wreszcie zrozumiał, że jeśli w miasteczku takim jak Banshee chcesz wykonywać swoją robotę dobrze, musisz czasem pobrudzić sobie ręce, skopać tyłki kilku typom czy nawet sięgnąć po wyrzutnię rakiet, by wysadzić w powietrze ciężarówkę pełną narkotyków. W Brocku nie zostało już niemal nic z tego gościa, który na początku serialu chciał zawsze działać zgodnie z regulaminem. Teraz priorytetem jest dobro mieszkańców miasteczka. To ta przemiana sprawiła, że dla mnie był największą gwiazdą tego odcinka.
No, może drugą największą, w końcu powinienem wziąć pod uwagę Joba i jego pożegnanie z serialem. "Banshee, ssij mi cyca" – dla tej postaci była to najlepsza możliwa ostatnia linijka w scenariuszu. W ogóle, jak na finał serialu przystało, mieliśmy tutaj sporo pożegnań. Momentami było może aż nazbyt sentymentalnie, ale w tym wypadku nie miałem wrażenia, że ktoś na siłę próbuje wywołać we mnie emocjonalną reakcję. Nie wiało sztucznością, jak na przykład w finale 3. sezonu, gdy umierał Gordon. Wszyscy bohaterowie dostali chwilę, aby powiedzieć sobie i widzom "do widzenia". Niektórzy rozpoczną nowy rozdział swojego życia w Banshee, inni ruszyli dalej, bo najwidoczniej tytułowe miasteczko miało być dla nich tylko przystankiem. Na szczęście nie wiało tutaj łopatologią i nie zobaczyliśmy wszystkiego – nie wiemy więc, czy Proctor przeżył starcie z kartelem czy może po prostu odszedł tak, jak chciał – pełen dumy i nie kłaniający się przed nikim.
Szkoda tylko, że naprawdę dobry odcinek finałowy nie jest w stanie do końca zatrzeć przeciętnego wrażenia, jakie zostawił po sobie 4. sezon. Wątek nazistów i Eliza Dushku to chyba najlepsze rzeczy, jakie przytrafiły nam się w tych ośmiu odcinkach. Sprawa morderstwa Rebeki, które na początku wywołało spory szok, szybko zaczęła nudzić, ale twórcy mimo to nie dawali nam o niej zapomnieć. Jednak mimo wielu rzucających się w oczy w ostatnich tygodniach niedociągnięć, będę za "Banshee" tęsknił. To był kawał mocnej, krwistej rozrywki.