"The Last Man on Earth" (2×18): Rozdwojenie jaźni
Mateusz Piesowicz
18 maja 2016, 20:03
Finał drugiego sezonu "The Last Man on Earth" potwierdził to, co już doskonale wiedzieliśmy o tym serialu – potencjałem przewyższa większość współczesnych sitcomów razem wziętych. Szkoda tylko, że tak rzadko z niego korzysta. Uwaga na finałowe spoilery.
Finał drugiego sezonu "The Last Man on Earth" potwierdził to, co już doskonale wiedzieliśmy o tym serialu – potencjałem przewyższa większość współczesnych sitcomów razem wziętych. Szkoda tylko, że tak rzadko z niego korzysta. Uwaga na finałowe spoilery.
Komedia FOX-a to jedna z tych produkcji, o których zawsze wiadomo, kiedy należy spodziewać się, że jej poziom wzrośnie. Tak było w zeszłym roku, gdy oczarowała nas na początku i końcu sezonu, i historia powtórzyła się też tym razem. Zaczęło się już w poprzednim odcinku, w którym niskich lotów humor zastąpiły całkiem poważne tematy, ale kulminacja nastąpiła dopiero – i jestem tu całkiem szczery – w świetnym finale.
Praktycznie za każdym razem, gdy piszemy na Serialowej o "The Last Man on Earth", ze zdziwieniem zauważamy, jak mroczna potrafi to być komedia. Może zaczyna się to już robić nudne, ale trudno uciec od takiego postawienia sprawy, gdy twórcy częstują nad odcinkami w stylu "30 Years of Science Down the Tubes". Finał drugiego sezonu zawierał wszystko to, co sprawia, że produkcja FOX-a wyróżnia się wśród konkurencji. Był bardzo depresyjny klimat połączony z absurdalnym humorem, były dowcipy, po których nie wiadomo, czy należy się śmiać, czy płakać i cała masa emocji, jakich spodziewalibyśmy się wszędzie, tylko nie w serialu, który chwilę wcześniej tonął w banalnych żartach.
Po tym, jak Mike (Jason Sudeikis) opuścił po cichu Malibu, nie chcąc narzucać się reszcie ze swoim stanem, jasne było, że jego brat nie zostawi tak sprawy. Mieliśmy już wystarczająco dużo okazji, by przekonać się, że Phil jest uparty jak osioł, ale o ile zwykle tylko denerwował swoim zachowaniem, tym razem zaklinanie rzeczywistości naprawdę miało sens i pokazało, że jest w tym bohaterze więcej, niż mogłoby się wydawać. Rzadko bo rzadko, ale gdy sytuacja naprawdę go do tego zmusza, starszego z braci Millerów stać na chwilę szczerości. Takie natomiast skutkują najbardziej pamiętnymi scenami w serialu, do których możemy dopisać praktycznie całą ponowną wizytę w Tucson.
Obfitowała ona w tyle wspaniałości, że aż nie wiem, od czego powinienem zacząć. Mieliśmy drobne smaczki w stylu DeLoreana i fragmentu motywu z "Powrotu do przyszłości", były żarty mało wyszukane, jak trzydziestoletnie bąki w słoiku, i czarne jak smoła dowcipy o śmierci, nie zabrakło również scen łączących absurd z autentycznymi emocjami, jak podczas ostrego cięcia przy dźwiękach "Falling Slowly" (czy tylko ja się cieszę, że Phil wreszcie pozbył się tego koszmaru z głowy?). Wszystko tu jednak zaskakująco pasowało, sprawiając, że trudno było znaleźć w tej mieszance choć jedną fałszywą nutę.
Najbardziej w pamięci utkwiły jednak niesamowicie emocjonalne sceny, w których bracia Millerowie pozbyli się masek dowcipnisiów i stać ich było na szczerą rozmowę. Wyrzuty Mike'a, choć czynione w dobrej intencji, miały jednak wielką siłę rażenia i pokazały, że gdzieś w Philu, ukryty pod wieloma warstwami, siedzi bardzo smutny i koszmarnie samotny człowiek. Przy grobach rodziców głos wiązł w gardłach nie tylko bohaterom (Forte i Sudeikis wykonali naprawdę kawał dobrej roboty), ale również widzom, bo tak mocnymi scenami nie mogą się pochwalić nawet niektóre dramaty. Kapitalny pomysł i wykonanie, spuentowane jeszcze symbolicznym pożegnaniem i jakże przewrotnym "Alive in Tucson" na zakończenie. I pomyśleć, że ledwie kilka odcinków wcześniej raczono nas tutaj festiwalem żartów o spermie.
"The Last Man on Earth", jak żaden inny serial, ma dwie twarze. Finał pokazał tę piękniejszą, którą chciałoby się oglądać znacznie częściej, bo wyszło tu nie tylko pożegnanie braci Millerów, ale również sceny z resztą towarzystwa w Malibu. Świetnie wybrzmiał dysonans pomiędzy dwoma postawami reprezentowanymi przez Carol i Melissę. Gdy pierwsza cieszy się swoim błogosławionym stanem, druga chwyta za strzelbę (swoją drogą, January Jones w tej scenie przywołała wspomnienia) i jest gotowa rozprawić się ze wszystkim, co mogłoby stanowić zagrożenie. Skonfrontowano tu nadzieję na nowy świat z obawą przed rozpadem resztek tego, który udało się odbudować. Niczym niezmącony optymizm przeciwstawiono widzeniu wszystkiego w czarnych barwach. "The Last Man on Earth" rzadko uderza w takie tony, ale gdy już to robi, to w wielkim stylu.
Opozycje optymizm/pesymizm i śmierć/narodziny zdominowały ten finał, sprawiając, że naprawdę trudno wystawić komedii FOX-a jednoznaczną ocenę. Wspomnienie kolejnych odcinków wypchanych banalnym, a często toaletowym humorem, kazałoby się trzymać od niego z dala, ale potem przychodzą takie, po których wypadałoby się ukłonić twórcom w pas. "The Last Man on Earth" to jakby dwa seriale w ramach jednego, nijak do siebie nieprzystające i tak odległe w tonie, że można się zastanawiać, czy jeden zdaje sobie sprawę z istnienia drugiego.
Dlatego też nie sposób przewidzieć, co czeka nas i bohaterów dalej. Cliffhanger wygląda bardzo obiecująco, ale wielce prawdopodobne, że po dobrym początku znów czeka nas powrót do przeciętności. Chciałbym się mylić, bo takie odcinki jak ten sprawiają, że do Phila i reszty wciąż chce się wracać.