"Gra o tron" (6×04): Dziewczynka z zapałkami
Mateusz Piesowicz
16 maja 2016, 21:04
Podróż po Westeros trwa w najlepsze, od czasu do czasu dodając nowy punkt do mocno wypchanego programu wycieczki. Tym razem jednak zszedł on na drugi plan, bo wreszcie dziać się zaczęło tam, gdzie powinno. Spoilery.
Podróż po Westeros trwa w najlepsze, od czasu do czasu dodając nowy punkt do mocno wypchanego programu wycieczki. Tym razem jednak zszedł on na drugi plan, bo wreszcie dziać się zaczęło tam, gdzie powinno. Spoilery.
Przyznaję, że jak na razie szósty sezon "Gry o tron" oglądałem bez szczególnych emocji. Z zainteresowaniem, lecz bez ekscytacji, o obgryzaniu nerwowo paznokci z niepokoju nad losami bohaterów nie wspominając. "Book of the Stranger" nie przyniósł wprawdzie (jeszcze?) diametralnych zmian w tym stanie rzeczy, w pewnym stopniu kontynuując snucie (tak, to bardzo odpowiednie słowo) serialowej opowieści, ale pojawiło się w końcu coś, czego jeszcze w tym sezonie nie uświadczyłem. Emocje.
Konkretnie zobaczyliśmy je w tych wątkach, po których obiecywaliśmy sobie przed premierą najwięcej. Na Północy, gdzie doszło do długo wyczekiwanego spotkania, oraz w Essos, które dosłownie zapłonęło od wrażeń. Ale po kolei. Cieszy, że twórcy choć na moment przestali bawić się w kotka i myszkę ze Starkami, pozwalając dwójce z nich wreszcie się spotkać. Choć Sansa i Jon nigdy nie byli ze sobą szczególnie blisko, całkiem naturalne, że po wszystkim, co przeszli, uczucia musiały wziąć górę.
Sama scena, gdzie chwila niedowierzania poprzedziła pełne ulgi padnięcie sobie w ramiona, wypadła naprawdę nieźle. Takiego rodzaju naturalnych emocji nie było w "Grze o tron" od długiego czasu i dobrze, że twórcy przypomnieli nam, że w całym tym zamieszaniu jest ciągle miejsce na skromną opowieść o bliskich sobie ludziach. Pewnie, że za moment znów wrócimy do wielkich spraw, zemsty, wojen, itd., ale po prostu przyjemnie było choć przez chwilę poobserwować dwójkę rodzeństwa najnormalniej w świecie żartującą sobie wspólnie przy posiłku.
"Gra o tron" rządzi się jednak swoimi prawami, więc wiadomo, że sielanka nie mogła trwać długo. Tutaj punktem zwrotnym była "urocza" korespondencja od Ramsaya – ma chłopak swój styl, nie da się ukryć. Pomijając jednak szczegóły, podoba mi się, że wreszcie bohaterowie zobaczyli na horyzoncie wyraźniejszy cel. Odbicie Winterfell i odzyskanie Północy to zadanie, które powinno na chwilę ich zająć, a że wymaga współpracy ludzi, którzy raczej do niej nie przywykli (spotkanie Brienne, Melisandre i Davosa było cudownie niezręczne), to zapowiada się całkiem ekscytująco. No i jeszcze ta bojowo nastawiona Sansa – stawia Jona do pionu nawet lepiej niż czerwona kapłanka!
Do silnych kobiet zdążyliśmy już tu przywyknąć, ale ich oglądanie nadal sprawia równie dużą przyjemność co zawsze. Zwłaszcza gdy robią pożytek ze swoich umiejętności, jak to uczyniła Daenerys w Vaes Dothrak. Całe szczęście, że ten wątek zbliża się ku końcowi, bo nic z niego nie wynikało, więc zostawienie za sobą spopielonego Khala i jego podwładnych było najlepszym, co mogło się wydarzyć. A że przy okazji pozwoliło Dany na demonstrację siły i pozyskanie armii Dothraków, tym lepiej dla niej. I na co komu "ratunek" ze strony Joraha i Daario? Swoją drogą, tytuł "Niespalona" pasuje jak ulał do Daenerys, ale już do jej ubrań niekoniecznie. Emilia Clarke potwierdziła, że nie miała w ostatniej scenie dublerki, więc mówienie o końcu rozbieranych scen w jej wykonaniu można odłożyć miedzy bajki. Nie będę z tego powodu narzekał.
Podobnie jak nie zamierzam tym razem utyskiwać na wydarzenia w Meereen. Chyba po raz pierwszy od momentu przybycia Tyriona do Zatoki Niewolniczej jego obecność tam nabrała sensu. Dyplomacja i wykorzystywanie uprzedzeń właścicieli niewolników przeciwko nim samym wydają się być właśnie tym, czego zabrakło Daenerys przy pierwszej próbie ich podporządkowania. Wprawdzie Matka Smoków może nie być do końca zadowolona z zachodnich metod rządzenia, ale mam wrażenie, że ta dwójka bohaterów dojdzie do konsensusu. Szkoda, że twórcy kazali nam na to tak długo czekać, ale chyba w końcu zbliżamy się do punktu, który od początku podpowiadał zdrowy rozsądek – Dany umie podbijać, ale to Tyrion jest lepszy w rządzeniu.
Jedno potrzebuje więc drugiego i z tej prostej zasady zaczynają sobie zdawać sprawę również w innych zakątkach martinowskiego świata. Choćby w Królewskiej Przystani, gdzie Cersei i Jaime szykują się do ruchu przeciwko Wielkiemu Wróblowi, wykorzystując w tym celu Olennę i Kevana. Bo chyba nikt nie wyobraża sobie, że Lannisterom miałoby leżeć na sercu dobro rodu Tyrellów, prawda? Cel jednak uświęca środki, a rozumiejąca to Cersei to groźna Cersei. Spiski, knowania, sojusze i zdrady – tak, w tym "Gra o tron" nadal jest znakomita.
I z pewnością będzie dalej, bo na scenie rozstawionych zostaje coraz więcej pionków. Wspomnianym na wstępie nowym punktem w programie był powrót Littlefingera, który wprawdzie na razie tylko zaznaczył swoją obecność i wskazał kierunek, który go interesuje, ale liczę, że na tym się nie skończy. Z nim, a także z jednoczącymi się Greyjoyami, na północy zacznie się robić naprawdę tłoczno, więc kolejne odcinki powinny zacząć mocno przerzedzać tamtejszą populację. Na razie padła Osha, czego nijak nie potrafię skomentować, poza tym że była to kompletnie bezsensowna śmierć. Taki los trzecioplanowych postaci.
Niewiele wnoszące sceny stanowiły jednak w tym odcinku wyraźną mniejszość. W "Book of the Stranger" zamiast przymierzać się do wykonania kroku do przodu, udało się go wreszcie postawić. Co więcej, dokonano tego z przytupem, który zapamiętamy na jakiś czas. Oby tylko do kolejnego tygodnia – bo taką "Grę o tron" chce się oglądać jak najczęściej.