"Underground" (1×10): Tam i z powrotem
Mateusz Piesowicz
13 maja 2016, 19:44
Pierwszy sezon "Underground" narzucił sobie szybkie tempo od samego początku i trzymał się go niemal bez przerwy. Nie inaczej było z finałem, który wyjaśnił kilka kwestii i ułożył fundamenty pod kontynuację. Uwaga na spoilery.
Pierwszy sezon "Underground" narzucił sobie szybkie tempo od samego początku i trzymał się go niemal bez przerwy. Nie inaczej było z finałem, który wyjaśnił kilka kwestii i ułożył fundamenty pod kontynuację. Uwaga na spoilery.
Serial WGN America zaskoczył mnie bardzo pozytywnie na starcie, przez co wiązałem z nim nadzieje na coś więcej niż tylko dobrze zrealizowaną rozrywkę. Po całym sezonie muszę wprawdzie stwierdzić, że tym oczekiwaniom nie do końca udało się sprostać, ale daleki jestem od rozczarowania. "Underground" może nie przeskoczyło pewnego poziomu, na pewno też nie jest serialem, który awansuje swoją stację od pierwszej ligi, ale na tle konkurencji wyróżnia się w przynajmniej kilku aspektach. Wszystkie można odnaleźć w finale, kondensującym wady i zalety całego serialu w jednym odcinku.
Może to przesada, ale "The White Whale" naprawdę sprawiało wrażenie "Underground" w pigułce. Najwięcej było oczywiście akcji, w której nie zabrakło porcji brutalnej przemocy, tempo udało się jednak nieco spowolnić bardziej kameralnymi scenami, a całość okrasić kilkoma zwrotami akcji i serią cliffhangerów. Oglądało się to wszystko pierwszorzędnie, nawet nie zauważając kiedy minął cały odcinek i dopiero po zakończeniu znalazł się czas na spokojną analizę, która odkryła kilka słabszych stron finału. Ot, całe "Underground".
Zanim jednak do nich dojdziemy, skupmy się na zaletach, bo wśród tych można przebierać. Cieszy, że twórcy nie odeszli na sam koniec od swoich idei i nie zafundowali bohaterom przesłodzonego happy endu. Jakkolwiek oderwane od rzeczywistości było "Underground", na pewno nie można serialowi zarzucić, że traktował kogoś ulgowo. "Siódemka Macona" już dawno przestała być całością, a ostatecznego celu dotrwała tylko dwójka, czyli Rosalee (Jurnee Smollett-Bell) i Boo (Darielle Stewart). Wprawdzie Noah (Aldis Hodge), a nawet Cato (Alano Miller) również żyją, ale ich położenie nie jest godne pozazdroszczenia.
Choć czasem sprawiał takie wrażenie, "Underground" zdecydowanie nie był bajkową historią, a los kogokolwiek z bohaterów w każdej chwili wisiał na włosku. Twórcy zrobili z tej niepewności jeden z największych atutów serialu, dodając mu w ten sposób nieprzewidywalności. Tyczy się to nie tylko uciekinierów, ale także innych postaci, wśród których na najciekawszą wyrosła Ernestine (świetna Amirah Vann). Bohaterka pokazała w finale swoje bezwzględne oblicze, udowadniając, że pod kokonem opanowanej i chłodnej kobiety skrywa się targana emocjami matka, która dla swoich dzieci jest gotowa na wszystko. Zakończenie jakie jej przyszykowano sprawia, że na kontynuację tego wątku czekam chyba z największą ciekawością.
O ile Ernestine skrywała swoją prawdziwą naturę, o tyle jej córka dorastała do niej na naszych oczach. Ewolucja Rosalee od damy w potrzebie do najprawdziwszej heroiny przebiegała dość standardowo, ale Jurnee Smollett-Bell potrafiła nadać tej bohaterce pewien szczególny rys, dzięki któremu łatwo zaakceptować ją jako najważniejszą tutejszą postać. Z pewnością w drugim sezonie jej rola będzie tylko rosła, a ostatnia scena (już po napisach, więc łatwo przegapić, do zobaczenia poniżej, ale uwaga na oczywiste spoilery) pozwala przypuszczać, że dziewczyna zmieni się nie do poznania.
Tych zmian będzie jednak znacznie więcej i trudno w tej chwili wyrokować, czy wyjdą one serialowi na dobre. Bohaterowie przeszli swoje, nie może więc już być mowy o prostej opowieści o ucieczce. Przypadek Rosalee pokazuje, że zwierzyna stała się myśliwym i nie zamierza poprzestać, póki nie osiągnie celu. Wróży to na pewno ciekawie, choćby w odwróceniu relacji dziewczyny i Noah, który sam znalazł się w potrzebie, ale też niesie ze sobą niebezpieczeństwo zgubienia gdzieś po drodze klimatu serialu. Osaczenie, niepewność i osamotnienie, czyli atuty pierwszego sezonu mogą wyparować, gdy bohaterowie będą się nieustannie ścigać po złowrogim świecie.
To każe zapytać, czy przypadkiem nie dotarliśmy do pewnego punktu zbyt szybko? Jasne, że tylko dwie bohaterki mogą się czuć w miarę bezpiecznie, ale mimo wszystko mam wrażenie, że twórcy, być może nieumyślnie, wpadli we własne sidła. Narzucenie bardzo szybkiego tempa tutejszym wydarzeniom sprawiło, że całość minęła wprawdzie błyskawicznie, ale też mocno ograniczyła repertuar dostępnych sztuczek. To oczywiście trochę wróżenie z fusów i mam nadzieję, że się mylę, ale wydaje się, że teraz scenariusz może się już tylko cofać, powtarzając elementy, które już widzieliśmy w nieco tylko zmienionej konfiguracji bohaterów.
W ten sposób dotarłem do tego niekomfortowego momentu, w którym zaleta serialu staje się wadą. Prędkość, z jaką "Underground" rozprawiał się z kolejnymi wątkami, robiła naprawdę świetne wrażenie na ekranie, nie pozwalając oderwać wzroku nawet na moment, jednak w pewnej chwili dało się zaobserwować, że szybkie tempo przykrywa wyraźne niedostatki. Bohaterowie cierpią z braku głębszej charakterystyki, albo fabularnych uproszczeń, każących im zmieniać sposób myślenia w jednej chwili (najlepszym przykładem z finału jest Christopher Meloni, którego August z niejednoznacznej postaci skręcił w stronę banalnego mściciela). Owszem, to nadal dobrze wygląda, a w trakcie seansu nie kłuje w oczy, ale nie pozwala zapamiętać serialu na dłużej.
Szkoda by było, żeby "Underground" przemienił się w bezładną bieganinę, tym bardziej, że ta produkcja ma ogromny potencjał, nie tylko rozrywkowy. Wstydliwa przeszłość Ameryki rzadko bywa pokazywana na ekranie z taką swobodą i bezpretensjonalnością, a wprowadzenie kolejnych historycznych postaci (Harriet Tubman, Patty Cannon) pokazuje, że twórcom zależy nie tylko na dobrej zabawie. Tej "Underground" niewątpliwie dostarcza, nie będę więc już narzekał – było nieźle i trzymajmy kciuki, by tak pozostało.