Oceniamy serialowe nowości z kwietnia 2016
Redakcja
4 maja 2016, 00:01
"Containment"
Mateusz Piesowicz: Niepotrzebny i nieudolny remake bardzo dobrego belgijskiego "Cordonu". O ile to pierwsze można jeszcze wybaczyć, bo podobnych przypadków amerykańska telewizja dostarcza całe mnóstwo, o tyle nieudolność trudno zrozumieć. Zwłaszcza że twórcy na czele z Julie Plec ("Pamiętniki wampirów" i "The Originals") poszli na totalną łatwiznę, kopiując oryginał niemal w skali 1:1.
Rzecz dotyczy epidemii tajemniczego i śmiertelnie niebezpiecznego wirusa, która wybucha w samym środku Atlanty, powodując, że władze decydują się na odcięcie części miasta kordonem sanitarnym. Powaga całej sytuacji zaczyna się stopniowo ujawniać, gdy z czasem coraz więcej osób zostaje zainfekowanych, a poddani kwarantannie mieszkańcy uświadamiają sobie, że zostali pozostawieni sami sobie.
"Containment" teoretycznie ma wszystkie składniki, by stworzyć może nie oryginalny, ale emocjonujący obraz pogrążającego się w szaleństwie społeczeństwa. Co z tego jednak, skoro swoich widzów traktuje jak półgłówków, wykładając wszystkie konflikty i moralne niejednoznaczności jak na tacy? Serial CW nie pozwala swoim bohaterom samodzielnie się rozwinąć, od razu wszystkich odpowiednio szufladkując, a dramatyczne wydarzenia przyozdabia ogromną dawką patosu i ckliwości, czyniąc je wręcz niemożliwymi do oglądania, o przeżywaniu nawet nie wspominając.
Kicz wylewa się z ekranu litrami i dotyczy to zarówno wątku głównego, jak i pobocznych, w których prawdziwych ludzi zastąpiły manekiny wygłaszające patetyczne przemowy i obowiązkowo wikłające się w romanse nawet w skrajnie niesprzyjających okolicznościach. Brak emocji ma natomiast tuszować krew, którą bardzo obficie plują zarażeni wirusem pacjenci – chwyt rodem z kina klasy B, do którego "Containment" pasuje jak ulał.
"The Detour"
Bartosz Wieremiej: "The Detour" wciąż bawi. Dalej efektywnie korzysta się tutaj ze zwykłych przedmiotów, z drobnych detali i prostych zagrań, które jak się okazuje później, prowadzą do ciekawych konsekwencji. Ostatnio nawet zgon zostawionego z Vanessą (Daniella Pineda) kota starano się wykorzystać w 100 procentach, przy okazji pokazując nam stan, w jakim znajduje się wielka demaskatorska akcja Nate'a.
Tymczasem w kolejnych odcinkach dzieci, czyli Delilah (Ashley Gerasimovich) i Jared (Liam Carroll), wciąż dowiadują się nowych rzeczy o świecie. Przy okazji też dorabiają się zespołu stresu pourazowego – patrz: samochód. Z kolei rodzicielski duet, Nate (Jason Jones) i Robin (Natalie Zea), żmudnie kolekcjonuje kolejne porażki i czyni to bardzo dobrym stylu. Co więcej, niezależnie od tego, jak głupawe żarty wszyscy mają do sprzedania, obsada po prostu daje radę, a sam serial najzwyczajniej śmieszy.
Marta Wawrzyn: Kogo śmieszy, tego śmieszy. Mnie przestało śmieszyć w momencie, kiedy zaserwowano nam odcinek z wypełnionym wymiocinami autem, z którego biedne młodsze pokolenie nie było w stanie się wydostać. "The Detour" to od początku jedna wielka parada gagów bardzo niskich lotów, ale dopiero ten odcinek – chyba o numerze 4 – wyłączyłam w połowie, by więcej do serialu nie wrócić. Nie sądzę, żebym wiele traciła, bo choć jakiś pomysł tu widać, a i aktorzy najgorsi w swoich rolach nie są, bardzo tu trudno o żarty inne niż żenujące. A kiedy już człowiek zaczyna odwracać głowę od ekranu, to znak, że trzeba dać sobie spokój.
Nie przeczę, że serial nie jest całkiem zły. Ta rodzina ma fajną energię, Natalie Zea znów udowadnia, że dobrze się czuje w komediowym repertuarze, a i pytanie, czemu ta podróż wygląda tak a nie inaczej, bywa intrygujące. To jednak za mało, żeby znosić żarty przeznaczone najwyraźniej dla widza o inteligencji muszki owocówki. Sorry, TBS. Not very funny.
"Dice"
Marta Wawrzyn: Najgorsza rzecz, jaką widziałam w kwietniu – a widziałam "Containment" i "Game of Silence"! Przebijanie się przez kilka pierwszych odcinków komediodramatu "Dice" – odpuściłam sobie w momencie, kiedy główny bohater szukał odlewu własnego penisa – sprawiło, że całkiem serio zatęskniłam za "Happyish", zeszłorocznym wiosennym "hitem" telewizji Showtime. Tam przynajmniej było coś na kształt scenariusza, a i aktorzy dawali radę.
Tymczasem "Dice" to kolejny koszmarek z cyklu: podstarzała niegdysiejsza gwiazda robi serial o tym, jak to jest być podstarzałą niegdysiejszą gwiazdą. Serialowy Andrew Dice Clay mieszka w Las Vegas z młodszą dziewczyną, na którą nie zasługuje (w tej roli Natasha Leggero, która naprawdę na to sobie nie zasłużyła), i robi co się da, żeby świat o nim nie zapomniał. Co mniej więcej pokrywa się z jego prawdziwą historią.
Dice chyba myśli, że jest interesujący tak po prostu, ale gdzie tam! Serialowi brakuje dobrego scenariusza, zabawnych żartów i jakiegokolwiek powiewu świeżości, a na marnującą się Leggero naprawdę aż żal patrzeć. Podobnie jak na Adriena Brody'ego, który gościnnie się pojawił w jednym z odcinków, chyba po to, by udowodnić, że może zagrać nawet w byle czym.
"Dice" ani nie wciąga, ani nie działa jako komedia, zaś wszelkie wysiłki jego twórcy, żeby uczynić swoje przygody choć trochę interesującymi, wywołują co najwyżej wzruszenie ramion. Ciekawa jestem, czy ktokolwiek oglądał to w trybie maratonowym, po tym jak Showtime wypuścił całość naraz. Jeśli tak, szczerze współczuję.
"The Durrells"
Mateusz Piesowicz: Obserwując piękną polską wiosnę (pisząc to, słuchałem odgłosów szalejącej za oknem burzy), od razu łaskawszym okiem spogląda się w kierunku takich seriali jak "The Durrells". Produkcja ITV nie rości sobie pretensji do bycia czymkolwiek innym niż przyjemnym "czasoumilaczem" i spełnia swoje zadanie w stu procentach.
Fabuła jest tu raczej pretekstowa, choć oparta na solidnym materiale źródłowym, bo trzech autobiograficznych książkach autorstwa Geralda Durrella, w których opisał życie swojej rodziny po przeprowadzce z Wielkiej Brytanii na grecką wyspę Korfu w latach 30. zeszłego wieku. Familia Durrellów, a więc obok dziesięcioletniego miłośnika przyrody Gerry'ego (Milo Parker) trójka jego starszego rodzeństwa i matka Louisa (Keeley Hawes), sprowadza się do tego słonecznego raju na ziemi i stara się wpasować w całkiem nowe realia. Niby pojawiają się drobne przeciwności, ale głównym zajęciem wszystkich jest po prostu znalezienie sobie sensownego zajęcia. Ewentualnie jakiś romansik. Norma.
Po pewnym czasie ten brak wyraźnego kierunku fabularnego zaczyna nieco doskwierać, ale twórcy wiedzą, jak sobie z tym dyskomfortem radzić, serwując nam kolejny rzut oka na plaże, morze, lasy czy słońce, przeplatając je barwnymi zwierzęcymi towarzyszami Gerry'ego. Przyznaję, że kilka razy łapałem się na tym, że widoki interesowały mnie bardziej niż losy któregoś z bohaterów, ale "The Durrells" to chyba jedyny serial, któremu mogę to wybaczyć. Są zwierzątka, jest słońce, jest przyjemnie. Żyć, oglądać, nie umierać.
"The Five"
Marta Wawrzyn: "The Five" to nowy serial brytyjskiej telewizji Sky, który już w czerwcu będzie w polskim Canal+ pod tytułem "Porzucony według Harlana Cobena". Jak głosi sam tytuł, pomysłodawcą jest Harlan Coben, mistrz powieściowych kryminałów i thrillerów. Dlatego też "The Five" jest inne niż większość brytyjskich produkcji tego typu, choć po samym opisie można by sądzić, że skądś to już znamy.
Fabuła osadzona jest wokół tajemniczego zniknięcia dziecka w połowie lat 90. Mały Jesse rozpłynął się dosłownie w powietrzu, kiedy razem z czwórką przyjaciół – w tym starszym bratem – bawił się w parku. Dwadzieścia lat później policja trafia przypadkiem na jego DNA na miejscu morderstwa i śledztwo zaczyna się od nowa. Czy Jesse żyje? A jeśli żyje, to czy jest mordercą? Te pytania musi sobie zadać sobie policja, rodzina chłopaka, a także czwórka dawnych świadków tragicznego zdarzenia.
Choć teoretycznie powinno być tu bardzo dużo emocji, "The Five" wybiera trochę inną ścieżkę niż seriale, które znamy. W niczym nie przypomina kameralnego "The Missing", a i porównania do "Broadchurch" – które pojawiły się ze względu na tematykę serialu – uważam za średnio trafione. Produkcja telewizji Sky nie chce być skromnym dramatem, celuje raczej w rasowy thriller, w którym akcja toczy się szybko, nie brakuje napięcia, mocnych twistów i cliffhangerów.
Serial ma swój klimat, bardzo szybko zaczyna wciągać i nie pozwala oderwać się od ekranu. Choć to raczej typowa rozrywka niż głęboki dramat o ludzkich emocjach. Ale nawet jeśli bardzo bym chciała, żeby o tę emocjonalną stronę zadbano tutaj trochę bardziej, uczciwość nakazuje przyznać, że w porównaniu z amerykańskimi tytułami z tej listy "The Five" jest niemalże dziełem wybitnym.
"Flowers"
Mateusz Piesowicz: Gdy już myślę, że Brytyjczycy nie mogą mnie niczym zaskoczyć, pojawia się taka perełka. "Flowers" od Channel 4 to wymykająca się wszelkim klasyfikacjom bardzo czarna komedia, którą połyka się w jeden wieczór i od razu chce się więcej.
Na pierwszy rzut oka nie ma tu niczego specjalnego, bo serial opowiada o nietypowej rodzinie Flowersów i ich problemach, czyli pasuje do schematu używanego w co drugiej telewizyjnej komedii. Już jeden rzut oka na "Flowers" pozwala jednak stwierdzić, że to serial, który nie ma nic wspólnego z konkurencją. Pomyślcie, że pogrążony w głębokiej depresji Wes Anderson postanowiłby nakręcić sitcom – to da Wam pewien obraz tego, z jaką produkcją macie do czynienia.
Flowersowie, czyli autor książek dla dzieci Maurice (Julian Barratt), jego żona Deborah (Olivia Colman, zupełnie inna niż dotychczas, tak samo genialna), dwójka dorosłych dzieci Amy (Sophia Di Martino) i Donald (Daniel Rigby) oraz ich babcia i współpracownik Maurice'a Shun (w tej roli twórca serialu Will Sharpe) są jedną z najdziwniejszych rodzin, jakie widziałem na małym ekranie. Po części to wina ich ekscentrycznego zachowania, ale przede wszystkim skrywanych pretensji, żali i smutków czających się pod sztucznymi uśmiechami.
"Flowers", choć to serial króciutki (wszystkie sześć odcinków wyemitowano w ostatnim tygodniu kwietnia), to tak wypełniony treścią, że trudno się zdecydować od czego zacząć. Może więc od początku, któremu bardzo daleko do komedii. Widzimy bowiem próbę samobójczą, która zapoczątkuje ciąg niezwykłych wydarzeń na zawsze zmieniających bohaterów.
Punkt wyjścia jest więc dość ponury, ale szybko przechodzi w absurdalny dalszy ciąg i tak też należy określić cały ten serial, który stanowi przedziwną mieszankę dramatu, komedii i baśni dla dorosłych. Szczególnie ten ostatni element ma tu kluczowe znaczenie, bo "Flowers" przejawia sporo cech pozwalających traktować go jako opowieść fantastyczną. Nieokreślone miejsce i czas akcji, wplecione fragmenty rodem z horroru i motywy nadnaturalne, a przede wszystkim poruszanie tematyki egzystencjalnej na przykładzie tytułowej rodziny.
Wszystko to zostało wymieszane z absurdalnym, brytyjskim humorem, doprawione sporą dawką psychodelicznej jazdy bez trzymanki (końcowa scena pierwszego odcinka utrzymana w rytmie niepokojącej muzyki) i opatrzone, jak to w baśni, uniwersalnym przesłaniem. Serial to bardzo niszowy, na pewno wielu nie przypadnie do gustu, ale Ci którym się spodoba, mogą się w nim zakochać po uszy. Trudno oddać wyjątkowość "Flowers" bez psucia zabawy spoilerami, więc serdecznie zachęcam, byście sprawdzili na własnej skórze, czy to Wasze klimaty.
"Game of Silence"
Mateusz Piesowicz: Zobaczywszy "Game of Silence", można się poważnie zastanawiać, z czym właściwie mamy do czynienia. Tylko w dwóch pierwszych odcinkach serial NBC serwuje nam bowiem kilka trupów, molestowanie seksualne nieletnich, znęcanie się nad dziećmi w poprawczaku, walki w klatce, oparzenie żrącą substancją i jeszcze sporo innych "atrakcji". Sensacja? Brutalny kryminał? Nic z tych rzeczy, "Game of Silence" pretenduje do miana poważnego dramatu obyczajowego.
Brzmi niedorzecznie i tak samo wygląda, bo twórcy postanowili upchać tu chyba wszystkie możliwe klisze, obarczając swoich bohaterów bagażem emocjonalnym, jakiego większość nie dorobiłaby się przez całe życie. Całość podejrzanie przypomina film "Uśpieni" Barry'ego Levinsona i opowiada o grupie przyjaciół, których połączyła tragiczna historia z dzieciństwa i czas spędzony w poprawczaku rodem z najgorszych koszmarów. Serial nie dotyczy jednak tego okresu, a późniejszych wydarzeń, gdy przeszłość dopada bohaterów i zmusza ich do zmierzenia się ze swoimi demonami.
Byłby to temat na co najmniej poprawny serial, gdyby twórcy potrafili tchnąć w niego choć trochę życia. Niestety, choć "Game of Silence" sięga po cały wachlarz tandetnych sztuczek, nie udaje się z nich wykrzesać ani grama emocji. Brutalność szybko powszednieje, przemoc psychiczna zamiast poruszać, przeistacza się w karykaturalną i wyolbrzymioną wersję samej siebie, a motywacje bohaterów opierają się na tak nieprzekonujących fundamentach, że trudno dać im wiarę.
Subtelność to wprawdzie ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałbym od NBC, jednak są granice sztuczności, których absolutnie nie powinno się przekraczać, chcąc zachować wiarygodność. "Game of Silence" szturmuje je w pełnym rynsztunku i z okrzykiem na ustach, sprawiając, że bliżej mu do prostej rozrywki do kotleta niż pełnokrwistego dramatu.
"The Girlfriend Experience"
Marta Wawrzyn: Zdecydowanie najlepsza amerykańska premiera kwietnia. Choć daleko mi do zachwytu, który wyraził w swojej recenzji Nikodem, muszę przyznać, że wiele rzeczy mi się tutaj spodobało. Sama tematyka zbyt oryginalna nie jest – nie dość że naoglądaliśmy się już sporo historii "dziewczyn do wynajęcia", to jeszcze tutaj mamy wyraźny związek z filmem Stevena Soderbergha pod tym samym tytułem – ale udało się ją sprzedać całkiem nieźle.
A wszystko dlatego, że serial jest w miarę subtelny, naprawdę dobrze zagrany i fantastycznie nakręcony. Oglądając go, można wręcz poczuć chłód, który otacza z każdej strony główną bohaterkę. Widać, że poświęcono bardzo dużo czasu na znalezienie odpowiednich wnętrz – eleganckich, nowoczesnych i wzmacniających poczucie alienacji – jak również dopracowanie kostiumów (zauważcie, że nie ma tu wielu kolorów, dominuje czerń, biel i różne odcienie szarości). Świat tej dziewczyny jest przerażająco zimny, a ona sama to najbardziej samotna osoba na świecie.
Choć oczywiście ta śliczna luksusowa prostytutka ma bardzo wiele twarzy. Czasem przypomina skrzywdzone dziewczątko, a czasem totalną socjopatkę. Ewidentnie lubi być w centrum uwagi, potrafi manipulować ludźmi i posiada dość inteligencji emocjonalnej, by rozgryźć dosłownie każdego i powiedzieć mu dokładnie to, co chce usłyszeć. To fascynująca, ale i przerażająca osoba, którą chce się poznać bliżej, ale niekoniecznie od razu z nią zaprzyjaźnić. Riley Keough – wnuczka Elvisa Presleya! – jest w tej roli tak znakomita, że niemal w to trudno uwierzyć.
Przede wszystkim to właśnie dla niej i dla świetnych zdjęć warto zobaczyć "The Girlfriend Experience". Sama fabuła nie wychodzi poza standard, choć na pewno ciekawie jest obserwować paradę spragnionych seksu klientów oczami tej specyficznej bohaterki. Nie ma tu jednak niczego, czego bym nie widziała. A jeszcze bardziej rozczarowuje wątek związany ze stażem w firmie prawniczej.
Mimo że "The Girlfriend Experience" swoje wady ma, przyznaję, że połknęłam całość w kilka dni, tak bardzo zafascynowała mnie ta dziewczyna. Nie jestem pewna, czy chcę oglądać ewentualną kontynuację – wydaje mi się, że 1. sezon w dużej mierze wyczerpał temat, czyli przedstawił nam bardzo dokładnie główną bohaterkę – ale naprawdę chcę zobaczyć ponownie Riley Keough. Wszystko jedno w czym.
"Hunters"
Bartosz Wieremiej: "Hunters" nie jest serialem, w którym kibicuje się ludzkości. Nie jest to również produkcja, w czasie oglądania której chciałoby się, aby to obcy wygrali. W tym pierwszym przypadku tzw. ludzkość, a dokładniej agenci kolejnej tajnej organizacji rządowej, to zgraja drewnianych i nieciekawych postaci, których perypetie ogląda się z rosnącą irytacją. Z kolei obcy, cóż… już nie chodzi o to, że część ich praktyk bywa raczej makabryczna, ale o to, że życie w świecie, w którym wszyscy wydają takie dźwięki jak oni, byłoby strasznie uciążliwe.
To po prostu produkcja, której twórcy bardzo chcą zadbać, aby ewentualny los Ziemi zwyczajnie nas nie interesował. Niby przybysze z kosmosu są terrorystami i nawet wygłaszają manifesty, ale naprawdę nie ma w tym nic, co zachęcałoby do pozostania przed ekranem. Wcielający się w agenta Carrolla Nathan Phillips prawdopodobnie nie powinien zostać wybrany do tej roli. Z kolei Britne Oldford otrzymała do zagrania postać, której jedyne co wychodzi to strzelanie lub rozrywanie gardeł. Na dodatek taki Mark Coles Smith zmuszony został chyba do połknięcia kija od szczotki, bo jego Dylan Briggs jest tak drętwy, że pewnie mógłby służyć jako strach na wróble. Zapewne drugą połowę sezonu bohaterowie spędzą na szukaniu osobowości zgubionej przez tę postać.
Jeżeli jednak czujecie potrzebę, aby zanurzyć się w świat, w którym terroryści z kosmosu wysadzają w powietrze sklepy muzyczne, możecie śmiało spróbować. Przygotujcie się tylko na słabe dialogi, głupawe sceny, kilka bezsensownych zbiegów okoliczności, bohaterów drugoplanowych traktowanych po macoszemu i na parę innych rzeczy, które z pewnością uprzyjemnią czas wszystkim miłośnikom podstępnych obcych i inwazji z kosmosu.
"The Ranch"
Bartosz Wieremiej: Kilka tygodni temu napisałem, że może warto "The Ranch" zobaczyć, po czym sam do niego już nie wróciłem. Próbowałem zacząć odcinek nr 6, ale rzeczywistość dookoła sugerowała tyle ciekawszych rzeczy do zrobienia. Pójście na spacer, wykręcenie prania, podlanie kwiatków, odbębnienie jakiegoś filmu z kolejnej listy rzeczy do zobaczenia – wszystko to wydawało się ciekawsze. Może pięć odcinków na raz to zbyt duża dawka?
Wciąż jednak uważam, że produkcja Netfliksa ma swoje momenty, a aktorską solidność powinno się doceniać. Ashton Kutcher, Sam Elliott, Danny Masterson, Debra Winger to naprawdę nie najgorszy zbiór aktorów, jaki można zobaczyć w sitcomie. Okresowo nawet trafi im się coś do zagrania, a grane przez nich postacie, miewały lepsze sceny. Jasne, dobór żartów czasem bywa wątpliwy, a część jest zwyczajnie nieśmieszna, jednak o ile kojarzy się niektóre odniesienia do rzeczywistości, "The Ranch" może sprawiać przyjemność. Niewielką, ale… Oczywiście przerażać będzie jednocześnie to, że śmieszy nas np. coś bardzo głupiego, ale to już odrębna kwestia. Na marginesie, umęczony Beau na diecie to zawsze przyjemny widok.
Zresztą, jeśli nie, to i tak zbyt szybko od tego sitcomu nie uciekniemy. Nie tylko czeka nas spotkanie z kolejnymi 10 odcinkami 1. sezonu, ale i w 2017 roku pojawi się 20 odcinków 2. serii. Pozostaje pogodzić się z myślą, że jeszcze przez jakiś czas będziemy słyszeć o losach rodziny Bennettów.
"The Secret"
Mateusz Piesowicz: Czteroodcinkowy miniserial od ITV opowiada prawdziwą historię Colina Howella (James Nesbitt), dentysty z Coleraine w Irlandii Północnej, wzorowego ojca, męża i oddanego członka miejscowego kościoła baptystycznego. Brzmi podejrzanie idealnie, prawda? Oczywiście, niewiele czasu potrzeba, byśmy się przekonali, że Colin niebezpiecznie często podąża wzrokiem za Hazel Buchanan (Genevieve O'Reilly), nauczycielką z sąsiedztwa, a niedługo później myśli przechodzą w czyny i dokonuje się czyn zabroniony. Tak przynajmniej sądzi okoliczna społeczność, w której żadne grzeszki nie przetrwają po kryjomu zbyt długo. Colin i Hazel mają więc kłopot, bo jak tu żyć w zgodzie z Bogiem, społeczeństwem i samymi sobą, nie trwając jednocześnie w zakazanej relacji?
Dalszego ciągu łatwo się domyślić, cała sprawa była zresztą dość głośna i można na jej temat poczytać (serial powstał w oparciu o książkę "Let This Be Our Secret" Derica Hendersona). Siłą "The Secret" nie jest więc wątek kryminalny, który dopiero się rozwija, ale tło tej historii. Dokładnie przedstawiono tu reakcję środowiska na romans oraz wykluczenie, jakie dotknęło nie tylko kochanków, ale również ich bliskich. Duszna atmosfera została tu uchwycona wręcz idealnie, a w połączeniu z zasadami przyświecającymi baptystom, już w pierwszym odcinku mamy perfekcyjny pokaz hipokryzji społeczeństwa idealnego.
Ogląda się to wyśmienicie, także dzięki odtwórcom głównych ról, a przede wszystkim Jamesowi Nesbittowi, który, co ciekawe, zna sprawę z autopsji, bo pochodzi z okolic Coleraine, a jego siostra znała osobiście żonę Colina. Może również dzięki temu wypada tak autentycznie, już od pierwszego momentu tworząc obraz człowieka odstręczającego. Filar społeczności, pozornie czarujący i sprytny, a tak naprawdę owijający sobie wszystkich wokół palca, za nic mający reguły i dążący tylko do własnej satysfakcji. Warto zobaczyć "The Secret" choćby tylko dla tej roli.
"Time Traveling Bong"
Marta Waerzyn: "Time Traveling Bong" to składający się z trzech 20-minutowych odcinków miniserial komediowy duetu z "Broad City" – Ilany Glazer i Paula Downsa. Nie jest to żadne dzieło wybitne, raczej wdzięczna bzdurka, którą można obejrzeć od niechcenia. Można – ale niekoniecznie od razu trzeba. Ilana i Paul wcielają się w dwójkę kuzynów, którzy siedzą na kanapie, palą trawkę i jakoś tak się dzieje, że przy użyciu owej trawki zaczynają podróżować w czasie. A właściwie odbywają jedną szaloną podróż przez różne miejsca i epoki. Niczym zjarany Doktor Who i jego towarzyszka (przy czym trudno stwierdzić, które z nich miałoby tu być Doktorem).
Serial jest dokładnie tak głupiutki jak jego opis, ale żarty bywają tu całkiem inteligentne. Ilana oczywiście podchodzi do całej podróży z feministycznym zacięciem, co nie może się dobrze skończyć właściwie w żadnej epoce. Jedne gagi bawią mniej, inne bardziej, jedne pomysły wydają się całkiem świeże, inne niekoniecznie. To średniak, ale na tyle sympatyczny i bezpretensjonalny, że obejrzałam go z przyjemnością.
Jeśli lubicie "Broad City", prawdopodobnie "Time Traveling Bong" też Was będzie bawić. Jeśli nie, raczej powinniście to sobie odpuścić.
"Wynonna Earp"
Bartosz Wieremiej: "Wynonna Earp" to taki serial, w którym pewna brunetka lubiąca skórzane kurtki i niezdrowy tryb życia przez większość czasu bije i strzela do bardzo dziwnych facetów. Jak doskonale wiemy, co najmniej części publiczności tego typu pomysły najzwyczajniej nie pasują, szczególnie jeśli serial stworzony został na podstawie komiksu.
Dwa pierwsze odcinki tej produkcji Syfy nie były najgorszą rzeczą, jaką widziałem w ostatnich tygodniach. Mieszano momenty dobre i te nieco mniej, a kilka razy bardzo mocno zaznaczyły swoją obecność rozmaite ograniczenia – w tym budżetowe. Niemniej przykładowo takie przekomarzania Wynonny (Melanie Scrofano), Waverly (Dominique Provost-Chalkley) i reszty mają trochę uroku. Podobnie zresztą sprawa się ma z samym zawiązaniem akcji – ta klątwa rodziny Earpów ma trochę potencjału, a i rodzinny pistolecik wygląda całkiem uroczo.
Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest dobry serial. Prawdopodobnie może też wkurzyć kogokolwiek, kto zacznie podchodzić do niego zbyt poważnie. Niemniej wydaje się, że ma potencjał, aby któregoś słonecznego dnia stać się przyzwoitym guilty pleasure. Zresztą nie miałbym nic przeciwko, gdyby rzeczywiście tak się stało.